wtorek, 31 grudnia 2013

and she needs you.

wyszłam na prostą, to był dobry rok, a w zasadzie dobre było parę ostatnich miesięcy.
czuję się jednak zmęczona i cholernie potrzebuję paru wolnych dni, takich tylko dla siebie, bo czuję, że coś mi ucieknie, jeśli nie przemyślę paru spraw.
powietrze drży w jakiś nieokreślony sposób, którego dzisiaj za nic nie umiem zinterpretować.
za dużo rzeczy mam dzisiaj do zrobienia, nie lubię tego.
ciężko się oddycha, wnętrze mieszkania jest zbyt ciężkie, zbyt przepełnione wszystkimi emocjami i nie wiem czy sobie z tym poradzę, a coś mi mówi, że na Ciebie jednak dzisiaj nie do końca mogę liczyć.

wtorek, 24 grudnia 2013

see the wind, feel the sky.

kiedy w życiu panuje spokój, święta wydają się być o wiele bardziej niezwykłe niż zazwyczaj.
piękniejsze, bardziej spokojne i wyjątkowe. tak naprawdę, to w końcu są takie, jakie być powinny. nie mam nic do ukrycia przed światem, wszystko się układa dokładnie tak, jak tego pragnę.
nie, inaczej: okazało się, że pragnę zupełnie nie tego, co trzeba i potrzebowałam kogoś, kto mógłby mi to pokazać i uświadomić.
znalazłam taką osobę i
jestem zakochana,
jestem szczęśliwa,
jestem dokładnie tam, gdzie być powinnam,
jestem bardziej sobą, niż kiedykolwiek wcześniej.

to nie jest koniec tej historii, bardzo bym tego nie chciała.
zostanę tu, to pewne. nadal będę przeżywać swoje wyimaginowane dramaty, ale zamknęłam definitywnie pewien etap.
wydaje mi się, że
w końcu dorosłam, przestałam być dzieckiem, nastolatką goniącą za dziwnymi ideałami, wynikającymi z potrzeby bycia zawsze po tej przeciwnej stronie społeczeństwa.
nie zmieniłam się, nigdy się nie zmienię, ale zaczęłam dążyć do właściwych celów i teraz spokojnie czerpię z nich korzyści. korzyści i szczęście. a przecież o to zawsze mi chodziło.

czwartek, 12 grudnia 2013

you're gonna be the one that saves me.

kompromis w kwestii mojego trybu życia jest skomplikowany, ale możliwy.
wczoraj byłam pierwszy dzień w pracy, takiej totalnie mojej; czułam, że to jest właśnie to, co chcę robić przez resztę studiów, dopóki nie zacznę pracować w swoim zawodzie. jest męcząco, ale mam z tego dobre pieniądze i daje mi to wiele satysfakcji. intensywnie wypełniony grafik pozwala mi na zmuszenie się do zapieprzania i nie daje czasu na rozleniwienie się i bezsensowne siedzenie przed komputerem.
najlepsze jest jednak to, że w tym wszystkim nadal jestem ja, nie gubię jednak siebie i wszystko się tak przecudownie układa.
dzięki Tobie, ale ciii.

środa, 11 grudnia 2013

broken strings.

chyba muszę jednak stracić siebie w tym wszystkim, bo inaczej się nie da.
czas dorosnąć i zostawić swoje naiwne, dziecięce marzenia gdzieś po drodze.
tak bardzo nie chcę tego robić, ale ponoć muszę.
Ty tak twierdzisz, a ja sama nie dowierzam w to, że zależy mi do tego stopnia, że to robię.
nie do końca wierzę w to, że masz rację.

czwartek, 5 grudnia 2013

half broken.

wyjedźmy gdzieś teraz, zaraz.
na islandię, tak bardzo chcę na islandię.
szkoda, że nie jesteś w stanie olać dla mnie wszystkiego.

czwartek, 21 listopada 2013

you think you need.

zmęczona jestem i trochę chce mi się płakać z tego zmęczenia.
niby wczoraj mówiłam, że żadna różnica, czy jesteś pięćset czy pięć tysięcy kilometrów ode mnie, ale jednak nie miałam racji. jesteś dalej, więc czuję, że muszę tęsknić mocniej; przytulam się do poduszki i chyba oczy zachodzą mi łzami, a jednocześnie jest tak ciepło i bezpiecznie, bo wiem, że wrócisz, uśmiechniesz się do mnie i będzie okay. pójdę na spacer, księżyc i niebo są wszędzie te same, tak naprawdę to jesteś niedaleko. o tutaj, zaraz obok, tak w zasadzie to przy mnie, niezależnie od odległości. cóż za przyjemna świadomość.

wtorek, 19 listopada 2013

only for tonight.

wczoraj był piękny księżyc. przesłaniały go lekkie, półprzeźroczyste chmury. różowo-niebiesko-zielone. nie mogłam oderwać od niego oczu, chciałam zadzwonić, powiedzieć komuś o tym, ale... nie zrozumiałbyś, tak mi się wydaje. nie mamy nawet wspólnych marzeń, dlatego też nie widzę powodu, dla którego miałbyś w takim razie pojąć fakt, że kolory nocy są tak przepiękne, że chcę się nimi podzielić z osobą, którą kocham, nie zwracając uwagi na to, która jest godzina.

jaki jest sens zarywania z Tobą nocy, skoro nawet nie patrzymy się na pieprzone gwiazdy?

jeszcze nie jest jasno, ale czas coś zadecydować, związać, złączyć, rozstrzygnąć. naprawdę trzeba coś postanowić, bo powoli przestaję mieć cokolwiek do powiedzenia oprócz tego, co zwykle.

wtorek, 12 listopada 2013

i thought that you'd be here by now.

nie tak to sobie wyobrażałam, zdecydowanie nie tak. nie twierdzę, że jest tragicznie ani nic w tym stylu, po prostu większość kwestii związanych z Tobą wyminęła się znacząco z moimi, nazwijmy to 'założeniami', a to sprawia, że nie umiem zdecydować czy aktualny stan rzeczy mi naprawdę nie pasuje czy najzwyczajniej w świecie ciężko mi pogodzić się z tym, że coś idzie niezgodnie z moim planem.

a tak naprawdę to cały czas żyję w strachu, że mnie zranisz. nawet nieumyślnie, ale zranisz. robisz to czasami, przypadkiem. rzucasz parę słów, które dla Ciebie nic nie znaczą, bo nie wiesz, że huczą mi w głowie przez kolejne tygodnie i sprawiają, że oczy zachodzą mi łzami. Ty nawet tego nie dostrzegasz. mam ochotę zrobić jakiś wielki rozpierdol, tylko po to, żebyś usiadł ze mną i mnie przytulił. potrzebuję bliskości, nie pouczeń.

wtorek, 5 listopada 2013

no title pt. LXII

ostatni miesiąc był tak cholernie intensywny, że nawet nie zdziwiło mnie poczucie wypalenia, które dzisiaj nadeszło. trzymało mnie całą noc i dzień, ściskając żołądek i uniemożliwiając względnie normalne funkcjonowanie. przeszło dopiero parę godzin temu, po rozmowie z jedną bliską mi osobą, zostawiając po sobie dwie refleksje. 'jakim cudem mogę być tak ambitna i leniwa jednocześnie?' i 'omójbożejestemzakochana'. ta druga nie jest specjalnie wielką udręką, natomiast pierwsza jest mocno złożonym problemem, nad którym ciężko mi pracować. zwykle zacinam się w momencie, gdy muszę wstać o siódmej rano, by cokolwiek załatwić. jednakże wszystko się zmienia, mam większe poczucie obowiązku i kogoś, przy kim po prostu głupio mi nie ogarniać. dlatego zaczęłam zapieprzać na studiach, chyba w życiu jeszcze tyle się nie uczyłam, co przez ostatni miesiąc.
chyba w życiu nie udawało mi się realizować tylu swoich pomysłów i założeń.
piękne są te momenty, kiedy jestem podłamana i wykończona psychicznie, a jednocześnie doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że jestem szczęśliwa, że wystarczy jeden telefon i wszystko, co złe zniknie.
nadspodziewanie przyjemny ten wieczór, patrząc z perspektywy tego, jaki rozpierdol miałam rano w głowie.

sobota, 2 listopada 2013

i'm stopping by.

chyba doszłam do momentu, gdy mogę zacząć pracować nad detalami, które mogą uczynić mnie już tylko bardziej szczęśliwą. mam wszystko i naprawdę nie wiem powoli co ze swoim szczęściem zrobić, a ono mnie rozpiera i wypełnia każdy moment mojego życia.
nawet głupią fizykę rozumiem.

próbuję sobie przypomnieć czy już kiedyś żyłam w ten sposób, czy po prostu zawsze o tym marzyłam. ostatnio siedziałam w jakimś zaułku ze znajomymi. piliśmy w trójkę wino rozmawiając o wszystkim i niczym. druga w nocy i my. piękny moment. oby takich jak najwięcej, bo to sprawia, że chcę się spełniać i realizować w każdej kwestii. nie wierzę, że tak szybko dało radę wyjść z totalnego dna i wspiąć się na wyżyny swoich możliwości. wyżyny, bo szczyty to jeszcze nie są, ale dajcie mi trochę czasu. jestem w takim miejscu, że powrót na dół, na dno, wymagałby naprawdę sporego wysiłku włożonego w rozwalanie wszystkiego dookoła z pełną premedytacją, a tego zdecydowanie nie mam w planach.
nigdy.

wtorek, 15 października 2013

can we pretend.

muszę przyznać, że takiego obrotu spraw nie przewidziałam.
nie twierdzę, że źle się to wszystko potoczyło, jestem jedynie tym zaskoczona, a zwłaszcza faktem, że czuję się bezpiecznie w tym bałaganie.
szkoda, że nie mogę tej chwili zamknąć do pudełka i tylko od czasu do czasu ją wypuszczać, by przypomnieć sobie, jak wyglądała.
nastała wyjątkowo piękna jesień, delektuję się nią. chciałabym, żeby jedna osoba była teraz przy mnie, żebym mogła się niczym nie przejmować i tylko oddychać. zamknąć oczy i oddychać. powoli, głęboko, gloryfikując każdy oddech. przepełnia mnie melancholia, dużo scen z przeszłości staje mi przed oczami; o dziwno nawet te smutne i nieprzyjemne wywołują lekki uśmiech.
to będzie dobry tydzień.

środa, 9 października 2013

don't you worry child.

wspominam trochę i nie wiedzieć czemu, czuję się jak w bajce.
to były piękne chwile, zdecydowanie. widzę to dopiero teraz, z perspektywy czasu. minęło już przecież parę lat i przestało boleć. najmilej wspominam chyba momenty, gdy mówiłam tylko 'wiesz?', a on odpowiadał 'wiem. ty też wiesz, prawda?', a ja dawałam znać uśmiechem i skinieniem głowy, że oczywiście, że tak. nie trzeba było mówić nic więcej. czasami tylko się patrzyło i oboje wiedzieliśmy. chciałabym jeszcze kiedyś przeżyć coś takiego. nie popełnić tych samych błędów, co wtedy.
nie będę spać dzisiaj, nie mam ochoty. doczekam świtu, wezmę prysznic, ubiorę się i pójdę na zajęcia.
świat się uspokoił, nie wali mi się już na głowę z taką częstotliwością i intensywnością jak niegdyś.
szkoda, że nadal odczuwam niezaspokojoną potrzebę dramatu, przecież w moim aktualnym stanie to kompletnie nie współgra z otoczeniem.
ciekawe na ile naprawdę jest wszystko w porządku, a na ile tylko udaję, że tak jest. jestem pewna tylko tego, że ostatnimi czasy moje myśli coraz rzadziej zagłuszają słowa wypowiadane przeze mnie i innych. coś przestało we mnie krzyczeć, delektuję się tą ciszą, jest naprawdę błoga.

poniedziałek, 7 października 2013

do i wanna know.

przerażają mnie niektóre moje pomysły. ludźmi można manipulować tylko do pewnego stopnia. bardzo łatwo jest przegiąć na tyle, by zorientowali się co się dzieje, a ja balansuję na tej granicy. dość zwinnie, muszę nieskromnie przyznać, bo mam sporo doświadczenia w tej kwestii. bynajmniej nie mogę uważać się za niepokonaną i muszę choć trochę uważać.
manipulacja to bardzo skomplikowany i delikatny proces, to psychologiczna wersja neurologicznej operacji. trzeba być precyzyjnym, planować każdy najmniejszy ruch, bo jedno nieprzewidziane drgnięcie powoduje kaskadowe rozpierdolenie się wszystkiego dookoła, bardzo często nieodwracalne, a im głębiej się w to wchodzi, im bardziej się w to wszystko brnie, tym ryzyko jest co raz większe. czasami się boję, że wszystko się posypie w drobny mak, ale z drugiej strony, jedyne moje manipulacje, które zobaczyły światło dzienne to te, do których sama się przyznałam, by stworzyć kolejne, jeszcze bardziej zawiłe i przyprawiające przeciętnego zjadacza chleba o dreszcze.
nie potrafię już inaczej, stworzyłam misterną siatkę kłamstw i powiązań, która często indukuje problemy. wyplątanie się z tej sieci jest praktycznie niemożliwe, więc tkam ją dalej, pokrywa już ona całe moje życie i tworzy zabawną dla postronnej osoby iluzję kontroli.

wracam do swojego mieszkania, by kontynuować rozpoczęte miesiąc temu dzieło. liczę, że w ten weekend wydarzy się parę rzeczy, które... w zasadzie to nie wiem co miałyby zmienić. waham się nad użyciem słowa 'wszystko', ale czuję, że jest ono w tym przypadku nieprawdziwe. 'życie' też się nie nadaje. więc co mają niby zmienić? chyba chodzi o to, że jeżeli sprawy pójdą po mojej myśli to przestanę się bać. zacznę się czuć bezpiecznie bez nadmiernej kontroli każdego aspektu mojego życia. zobaczymy, na razie muszę skupić się na uczelni i znalezieniu nowego laptopa, bo ten już ledwo daje radę nadążyć za moimi myślami.

sobota, 5 października 2013

that kind of love just ain't for us.

wróciłam, tak do końca.
z całą siłą, blaskiem w oczach, ed i każdym szczegółem, który jest częścią stworzonej przeze mnie perfekcyjnej kreacji.

powietrze jest jakieś takie ciężkie i ciepłe. duszne, trochę jak na strychu latem. pachnie starością i czerwienią. kontury lekko falują.

nie kocham nikogo, jestem znowu wolna, a to daje mi siłę.
niesamowitą siłę.
znowu zmanipulowałam świat, nagięłam go do swoich zasad, to reszta musiała się dostosować do mnie. mój plan jest dopracowany w każdym najdrobniejszym szczególe i nie przewiduje jakiejkolwiek porażki. jak zwykle.

nigdy mnie nie będziecie mieć,
lamusy.

niedziela, 29 września 2013

sweet nothing.

gdy z nim rozmawiam jestem jednocześnie najszczęśliwszą i najbardziej nieszczęśliwą dziewczyną na świecie. co mam z tym zrobić? uciekłam przecież, dalej już nie mogę.

pójdę wziąć prysznic, a jutro zrobię ładny makijaż, ubiorę obcasy i pójdę w miasto. wracając kupię świeczki i będę delektować się doskonałością chwili. wrócę do diety, bo ostatnio stoi w miejscu. rzucę się wir nauki, pracy, życia. zapomnę o nim równie mocno, jak o nim teraz pamiętam.

oczy mi lekko błyszczą, nie przeszkadza mi fakt, że się przeziębiłam.
louise podoba się nowe mieszkanie, przechadza się po pokoju i dotyka mebli, zachowuje się jak małe dziecko, miło się na nią patrzy. wierzy we mnie, ja też w siebie wierzę.

i chyba już będzie dobrze, nie?

sobota, 28 września 2013

we've got to hold on to what we've got.

trochę marzę, żebyś się do mnie odezwał. zdarza mi się płakać przez to, jak na przykład teraz.
poza tym wszystko jest okay, jutro się wyprowadzam.
a co jeżeli bez Ciebie nie dam rady?

piątek, 27 września 2013

i thought i loved you.

nie wierzę, że można tak łatwo spieprzyć.
nie wierzę, że można tak łatwo złamać serce w momencie, gdy akurat przestaję kochać.
nie wierzę, że mogłam się tak mocno przywiązać, żeby po stracie czuć się tak źle, a jednocześnie
nie wierzę, że mimo całego żalu, złości, pustki, rozgoryczenia i bezsilności, czuję się całkiem w porządku.
nie wiem co dalej, ale gdzieś w głębi serca kiełkuje myśl, że może i dobrze wyszło, że tak będzie lepiej.

nawet nie analizuję tego, po prostu poddaję się temu, idę naprzód i akceptuję te wydarzenia, nie wiem czy słusznie. może powinnam walczyć, pokazać, że mi zależy, ale nie jestem pewna czy warto, a skoro nie mam pewności, to znaczy, że coś mi mówi, że chyba jednak takie rozwiązanie jest w jakimś stopniu dobre. tak sobie wmawiam.
nauczyłeś mnie tego. nawet, gdy ma się problem to udaje się przed całym światem i samym sobą, że się go nie ma. wątpię, żeby to działało na dłuższą metę, ale dopóki nie wykombinuję czegoś lepszego i skuteczniejszego, muszę w tym trwać, żeby nie oszaleć. wczorajsza chwila słabości, w której wróciłam do dawnych rozwiązań skutecznie ukazała mi, jak bardzo chujowe były. nie twierdzę, że nieskuteczne, broń boże, czułam się dobrze, ale przecież nie o to chodzi, by karać się za swoje i cudze błędy.

mam nadzieję, że kiedyś uda mi się naprawić to, co teraz rozwaliłam w pył, ale to skomplikowana układanka i potrzeba sporo czasu, by w ogóle zebrać jej kawałki, a jeszcze więcej by złożyć, pozlepiać je w sensowną całość. mam teraz trochę spraw na głowie, wróciła do mnie ambicja, odzyskuję kontrolę, staram z całych sił dawać radę w każdym pieprzonym aspekcie życia. to działa i działać będzie.


zakwitły wrzosy
niezauważalnie
(a ja zapijam cię wódką)
droga wydaje się gładsza
(bo udaję, że nie czuję)
kolory jesieni
uderzają w szybę pociągu
(nie widzisz tego?)
można być smutnym
(a jakim niby, skoro cię nie ma)

przecież to taka pora
roku kolejnego
(to było tylko parę miesięcy)
pordzewiałe bariery oddzielają
(nas)
wrzosy i sarny
od świata pociągów
(ciągów?)
pozlewanych w całość pragnień
(ciśnienia?)

to chyba nie jest rozwiązanie
wrzosy to nie odpowiedź
kurwa rozsypaliśmy się
wczoraj
dzisiaj
jutro
zawsze.

czwartek, 26 września 2013

why would i want it.

wszystko się posypało, straciłam kogoś. wolałabym, żeby umarł, mniej by bolało. czasami mam ochotę przywalić samej sobie za każdą tragicznie durną rzecz, jaką robię. przywalenie jednak boli zbyt krótko, więc wybrałam nóż i delektuję się autodestrukcją. tylko ten jeden raz, tylko dziś, żeby przetrwać, żeby nie czuć, żeby nie czuć dzisiaj zupełnie nic, bo boli, bo cholernie boli, najbardziej przez to, że to tylko moja wina, że znowu ja zjebałam, że nawet nie mam na kogo tego zwalić.
nie mam kasy, nie mam niczego, ale uciekam, bo nie mogę wytrzymać sama ze sobą.

wtorek, 24 września 2013

no title pt. LXI

nie chcę klasyfikować tego, co się dzieje w kategorii nowego życia, ale wszystko bezwzględnie do tego dąży i czuję, że powinnam się temu poddać. nowe środowisko, nowe miasto, trochę starych, najlepszych na świecie przyjaciół i wspomnienia paru uczuć, które nie powinny nigdy powstać.

zrozumiałam, że nie uciekłam, a jedynie dałam sobie szansę na to, by być szczęśliwą. nie mogłam przecież wiecznie żyć pokraczną nadzieją, że może kiedyś coś. zaczęłam sama zacząć kreować swoje przeznaczenie, dotarło do mnie, że nie muszę obsesyjnie szukać swojego miejsca, bo przynależę do drogi, nie jestem pierdolonym drzewem, nie mam korzeni, a moim domem jest droga, którą podążam. jeżeli gdzieś coś na mnie czeka - dojdę tam i to odnajdę, jeżeli nie - uczynię tę podróż donikąd najpiękniejszą przygodą mojego życia, a o niedoszłych miłościach zapomnę w tak zwanym międzyczasie, skoro byłam w stanie zgubić tyle rzeczy zanim doszłam do tego momentu, to mogę być pewna, że i to głupie zakochanie gdzieś posieję.

sobota, 14 września 2013

no title pt. LX

kurwa jego jebana mać, chyba było mi za dobrze.
znowu wzięłam na siebie winy całego świata i siedzę, i płaczę, i słucham smutnej muzyki.
nie wiem czy w tym momencie, chcę zranić innych czy siebie.

boże chcę się zaćpać, cholernie, kurewsko chcę się zaćpać.
polecieć na wszystkim co się da, tak na krótką chwilę, żeby zapomnieć.
kurwa no, czemu zabolało mnie trzy razy bardziej niż przewidziałam?

i czemu przy tym całym wkurwieniu, załamaniu i przy każdej kolejnej łzie nadal wmawiam sobie, że jestem szczęśliwa?
tak bardzo chcę udowodnić sobie, że mi nie zależy?

środa, 11 września 2013

don't you worry about where i'm going.

granice znowu się zacierają. obserwuję to z lękiem, to nie wróży nic dobrego.
robi się ciemno, a ja po omacku szukam jakichś punktów odniesienia, które będą wskazówką naprowadzającą na prawidłowy tok myślenia. niemalże fizycznie czuję, jak coś się kotłuje we mnie próbując z wielkim hukiem wydostać się na światło dzienne. na razie przyjęłam taktykę delikatnego głaskania tego czegoś i cichego szeptania spokojnym głosem kojących słów. ten sposób oczywiście działa i to całkiem nieźle, aczkolwiek mam ogromne wątpliwości co do jego skuteczności na dłuższą metę. musi mi jednak wystarczyć do czasu, gdy wymyślę coś lepszego, przynajmniej do października, gdy będę miała chwilę czasu, by przeanalizować dogłębniej całą sytuację, na razie nie mam do tego głowy.

na dniach będę musiała podjąć dość ważną decyzję i kompletnie nie wiem co robić. to znaczy wiem, co powinnam wybrać, ale potem w grę wkraczają uczucia i nagle jestem rozdarta wewnętrznie, jakbym była co najmniej bohaterką romantyczną. fakt, że jestem zakochana zaczął mi dzisiaj przeszkadzać, bo sprawił, że nie jestem w stanie wykonać żadnego sensownego ruchu. względnie logicznym rozwiązaniem wydaje się być przeprowadzenie paru szczerych rozmów, których od pewnego czasu konsekwentnie unikam. wiem, że dowiem się w nich prawdy, a ja tej prawdy strasznie się boję. mam ochotę uciec od tego wszystkiego, zaszyć się gdzieś w lesie i wrócić, gdy ktoś podejmie decyzję za mnie.
jestem teraz dzieckiem, które zgubiło się w swojej wewnętrznej podróży i zamiast iść do przodu, siedzi na kamieniu przy ścieżce i czeka, aż ktoś je znajdzie. w zasadzie to podświadomie czekam na jedną konkretną osobę. cały dzień wytężam wzrok starając się dostrzec jej sylwetkę gdzieś na horyzoncie, by nocą snuć w głowie barwne scenariusze o tym, co się wydarzy, gdy już po mnie przyjdzie. tak sobie cicho czekam, paląc papierosy i zapisując swoje myśli, by z czasem nie zapomnieć o tym, co mnie tworzy. a tam, w tej wewnętrznej podróży tworzą mnie w większości słowa, zlepki słów, zdania i ich równoważniki, raz uporządkowane, raz chaotyczne. tam kreuję rzeczywistość słowem z pasją, którą czasami nawet samą siebie zaskakuję. ot, dziecko zdziwione własnymi możliwościami, nieświadome tego, że większości z nich jeszcze nie odkryło.

pomimo tego całego zagubienia nadal czuję się dobrze.
głównie przez to, że wierzę, że po mnie przyjdziesz.
bo przyjdziesz, prawda?

wtorek, 10 września 2013

no title pt. LIX

skomplikowało się trochę wszystko. chyba nawet trochę przeceniłam swoje siły, ale jeżeli tak, to dlaczego w momencie, gdy udają mi się najtrudniejsze rzeczy, polegam przy realizacji tych najprostszych? to wszystko wydaje się być jednym wielkim testem zatytułowanym 'czy mi zależy'. a zależy i to bardzo. mam tu sporą część mojego życia, tutaj mam swoje plany, tutaj działy się rzeczy dobre i ważne.
mam całe dwadzieścia cztery godziny, by doprowadzić wszystko do porządku, od mieszkania do kwestii planów na najbliższe miesiące, które lekko mi się skomplikowały. chciałam niezależności, to ją mam, czas zacząć pracować na swój własny rachunek.

sobota, 7 września 2013

that tethered mind free from the lies.

przeżyłam sześć niecodziennych dni, bardzo intensywnych, przepełnionych emocjami, podczas których zasypiałam lekko się uśmiechając.
wydaje mi się, że to początkowe stadium mojego wymarzonego życia, bo przecież ono toczy się już teraz, to nie jest coś, co przychodzi nagle i zmienia wszystko. to proces, który wymaga regularnego doglądania i pracy, ale to akurat lubię.
wydaje mi się, że zeszłoroczne wydarzenia wpłynęły w dość zabawny sposób na moje interakcje ze światem. jako, że żyłam praktycznie w degeneracji, to nagle każda najmniejsza zrealizowana rzecz daje mi satysfakcję, poczucie dumy i radość. to są nawet takie pierdoły, jak wstanie przez dziewiątą rano czy umycie naczyń; po ogarnięciu jakieś ważniejszej sprawy chodzę uśmiechnięta przez cały tydzień.

coś mi skrobie w sercu, niby wiem co, ale to tłumię. na razie wolę czekać, to czekanie też jest przyjemne, chyba lepiej jest mi czekać niż usłyszeć prawdę.


lubię Cię. 
nie za to, jak tańczysz 
z moimi aniołami, lecz
lubię Cię za to, 
jak dźwięk Twojego głosu 
ucisza moje demony.

edit.:
kiedy Ciebie nie ma,
niewiele istnieje.

środa, 4 września 2013

wild at heart.

powietrze drga delikatnie, subtelnie. gdzieś w tym wszystkim unosi się ciepło, które wypełnia każdą wolną przestrzeń między ludźmi. w środku tego niezauważalnego zamieszania jestem ja. siedzę na ławce i przyglądam się światu. z tej perspektywy wydaje się być bezpieczny, mimo całej swojej niedoskonałości. to dobre miejsce, by zacząć wszystko tak kompletnie normalnie, by tak zwyczajnie ruszyć do przodu.

czy czegoś się jeszcze boję? zapewne tak, lecz ten strach nie jest paraliżujący, ten strach jest naprawdę przyjemny. ten strach oznacza, że mam coś do stracenia, a to jest piękne. mieć w życiu coś, kogoś, o kogo się dba i kogo nie chce się za nic stracić. chyba jestem uleczona, bo wziąłeś mnie za rękę i przeprowadziłeś przez to bagno, zasłaniając mi wcześniej oczy, żebym się nie bała. czyn, który określiłabym nawet bohaterskim, bo przecież kompletnie nie znałeś terenu, po którym stąpałeś, a podjąłeś odpowiedzialność wyprowadzenia mnie stamtąd.
zmiana, jaka we mnie zaszła jest trwała i z perspektywy czasu wydaje mi się być jakimś niezrozumiałym cudem, zwłaszcza, że zachowałam sobie wszystko, co w sobie lubiłam, cechy, które sprawiają, że jestem silna. nie potrzebuję problemów, by być wyjątkową.
myślałam, że nie da się mnie już naprawić, że byłam od początku źle zepsuta - tym bardziej satysfakcjonuje mnie wygrana.

i będę czekać, będę czekać na ciebie.
tak po prostu, inaczej nie potrafię.



/in memoriam
zmarł mój znajomy, kolejny. dwadzieścia dwa lata; to nie jest wiek na umieranie. widziałam go parę dni temu, jego śmierć wydaje się nierealna, jak każdego znajomego zresztą. to już piąta osoba w tym roku, chyba już mnie to znieczuliło.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

rise.

zrobiłam sobie kakao i wspominam sprawy, których nie powinnam rozpamiętywać.
na przykład smak dni, gdy totalnie bezmyślnie ładowałam kolejną porcję jakiegoś syfu do żył.
albo sposób w jaki Twoje palce przesuwały się wzdłuż mojego kręgosłupa.
wolałabym nie pamiętać ani jednego, ani drugiego.

cholernie Cię potrzebuję i doskonale zdaję sobie z tego sprawę. udaję, że jest inaczej, uciekam spojrzeniem od tego, ale jesteś integralną częścią mojego szczęścia i nie jestem pewna czy to wszystko by jakkolwiek funkcjonowało bez Ciebie. za cholerę nie chcę sprawdzać, za bardzo się boję.

co będzie dalej?
to samo i znów będziemy udawać, że to nic nie znaczy? że spotykamy się w tym samym miejscu, w tej samej pieprzonej sytuacji po raz setny i to przecież kompletnie nic nie zmienia?
bo dla mnie zmienia wszystko idioto, ogarnij to wreszcie.

czwartek, 15 sierpnia 2013

welcome to the new age.

wypełnia mnie jakieś nowe, nieznane uczucie, czuję to w kościach. to uczucie prawdopodobnie rozwali wszystko, co dotychczas stworzyłam, ale nie boję się tego. mam przeczucie, że to będzie coś dobrego, co pozwoli mi głębiej oddychać. być może obserwuję właśnie narodziny kolejnego alterego. to byłoby ciekawe. czekam z niecierpliwością, aż to coś zacznie się formować w jakieś względnie rozpoznawalne kształty. wydaje mi się, że już je widzę kątem oka, że już słyszę ich szepty w uchu. ciche dźwięki, które na razie nie mają żadnego znaczenia, oprócz budowania świadomości, że nowe idzie. cokolwiek to jest będę musiała się dopasować, to jest silniejsze od wszystkiego, co do teraz przeżyłam. to coś ponad wszelkie siły natury, to pochodzi ode mnie, rodzi się w moim umyśle i już doskonale wie, że nim zawładnie. louise też to czuje, widzę niepokój w jej wzroku i ruchach; co chwilę zerka nerwowo za mnie, jakby próbowała zdefiniować tworzące się tam kształty. wiem, że się ich boi i uważa, że ja powinnam robić to samo.
nie boję się. czekam ze spokojem, to coś więcej niż kolejny przełom - nadchodzi nowa era, era w której wszystko będzie inne niż dotychczas. coś wplątuje swoje nitki w moje włosy, widzę, jak błyszczą w świetle latarni i gwiazd. już czas, nowe idzie.

no title pt. LVIII

jest coś magicznego w gwiazdach, pisałam o tym setki razy.
niebo w mieście to nic, wiedziałam o tym od dawna, ale takiego prawdziwego nieba nie widziałam od czterech albo i pięciu lat. spędzenie dłuższego czasu na wgapianie się w nie było czymś więcej niż zwykłym przeżyciem - było swoistego rodzaju odrodzeniem i kolejnym przypomnieniem tego, co ważne. oczywiście przypomniałam sobie o wiele więcej, niż zamierzałam i chyba ciut więcej, niż chciałam. teraz pomieszało mi się wszystko. przypomniałam sobie o jednym uczuciu za dużo i teraz powoli, systematycznie się w nim topię. dałam zmysłom oszaleć, teraz już tylko wdycham nocne, miejskie powietrze. czekam, choć sama nie wiem na co. może na odpowiedź. może na moment spokoju. może na moment, gdy wszystko eksploduje.
trzymasz moje serce na sznurku, czasami ciągniesz je za mocno i przysuwasz za blisko siebie. nie wiem czy warto.

niedziela, 11 sierpnia 2013

no title pt. LVII

wpis dedykowany pewnemu Karolowi, który odgrywa sporą rolę w moim życiu, choć pewnie o tym nie wie (a w tym momencie pewnie się dowiaduje).
historia krótka, nieco romantyczna i niezmiernie dla mnie ważna.

pisanie listów jest czymś niesamowitym i niestety zapomnianym. to pewien rytuał wstępu, rozwinięcia i zakończenia, upstrzony w przenośnie i ciche westchnienia, które padają podczas pisania. ogółem super sprawa, ale mamy XXI wiek i listy umierają. Tobie udało się je połowiczne wskrzesić. nie chcę pisać do Ciebie maili, chcę pisać długie listy, a z każdym napisanym listem pragnę Cię dotknąć i poczuć Twój wzrok na sobie, pragnę oszaleć i pisać jeszcze więcej.
jest ciepła sierpniowa noc, a ja czuję, że mogłabym siedzieć, patrzeć Ci w oczy i słuchać każdej historii, którą zechciałbyś opowiedzieć, ale mam tylko dwadzieścia lat i ledwo zaczęłam żyć, więc słuchanie czeka, a teraz najważniejsza rzecz: ja też czekam Karolu, czekam na moment, gdy będę mogła się położyć, zamknąć oczy i chłonąć Twoją historię, ot tak, jak małe dziecko pochłania każdą legendę i przypowieść. czekam cierpliwie, bo nauczyłeś mnie wielu rzeczy i chciałabym się odpłacić. chociażby słuchając, bo przecież każdy moment powieści jest bezcenny i czyni ją niepowtarzalną; a na razie, jak to w liście, całuję i ściskam.

sobota, 10 sierpnia 2013

it is in us.

a tam, w górze, było sobie niebo, całe upstrzone gwiazdami; kładliśmy się na plecach i gapili na nie, dziwiąc się, czy ktoś je stworzył, czy też są tam przypadkiem.
- mark twain


dzieje się ze mną coś dziwnego; chyba żyję.
czuję każdy pojedynczy oddech, każde tchnienie wiatru
. deszcz znowu ma ten charakterystyczny zapach, a ja bawię się słowem i uczuciami.
robię drobne rzeczy, które dają mi wolność i szczęście. drobne motywy w życiu, które czynią je pięknym. czytam książkę nad miejskim stawem delektując się bijącym od słońca skwarem, patrzę na gwiazdy siedząc w środku nocy w parku, spaceruję po mieście uśmiechając się do ludzi, dużo jeżdżę autobusami.

rozpadało się na dobre, jest środek nocy, idealnie, czas na spacer na bosaka, czas pobiegać i potańczyć w deszczu.

środa, 7 sierpnia 2013

no title pt. LVI

zapewne będziesz mi to wypominać do końca świata, ale to tylko zabawa, nieprawdaż?
więc zgaduj: jak często o Tobie myślę? znam na pamięć Twój numer telefonu? często śnisz mi się po nocach? ile razy wyobrażałam sobie nas jako parę? ile z tego, co mówię o moich uczuciach do Ciebie jest prawdą, a ile kłamstwem? ile razy dziennie zagryzam wargi, gdy przez myśl przechodzi mi Twoje imię? opowiadam o Tobie moim przyjaciółkom? patrzę na Ciebie jak na przyjaciela czy jak na mężczyznę? jestem w Tobie zakochana czy nie?

jak myślisz Bartek?
bawię się teraz z Tobą czy piszę prawdę?

wtorek, 6 sierpnia 2013

sometimes i think you were right.

upał wydaje się mi nie przeszkadzać. wdycham ciężkie, nagrzane od betonu i słońca powietrze. lubię jego zapach, kojarzy mi się z milionem marzeń, które miałam jeszcze parę lat temu. właściwie to nie ma powodu, żebym nie miała ich również teraz.
patrzę ze spokojem na to, jak zmieniały się moje plany na przestrzeni lat, jak formowały się wartości, jak odpuszczałam sobie niektóre rzeczy, bo wydawały się być za trudne czy też zbyt pracochłonne. teraz jest inaczej. teraz odpuszczam, bo wszystko jest takie łatwe, banalne i na wyciągnięcie ręki. nie lubię, jak jest łatwo, wolę sobie wszystko utrudniać, wtedy duma ze zwycięstwa jest największa.

ułamek sekundy, jedno postanowienie, miliony planów. nie będę więcej czekać, życie jest teraz i nadal potrafię nim perfekcyjne manipulować. wczoraj wieczorem usłyszałam, że sprawiam wrażenie wyrachowanej; uśmiechnęłam się. poczułam się znowu silna, nieziemsko silna. mogę mieć wszystko, czego tylko zapragnę, a na ten moment chcę posprzątać pokój, aby mieć warunki do stworzenia czegoś, o czym niegdyś marzyłam. ja i nienarodzone dzieło mojego życia.

piękny dzień dzisiaj mamy, co nie louise?

sobota, 3 sierpnia 2013

summer's here and the time is right.

poszłam o dwudziestej drugiej na spacer do parku. w zasadzie miałam tylko zejść na dół na papierosa, ale było piękne, bezchmurne niebo, a w parku nie ma świateł i piękniej widać gwiazdy.
siedziałam trochę na ławce paląc papierosy, delektowałam się chwilą, nuciłam cicho piosenkę, na punkcie której mam ostatnio obsesję. jeszcze wcześniej też byłam na spacerze, lekko przed zachodem słońca. szłam przez park, gadałam przez telefon i śmiałam się z tego, jak bardzo szczęśliwa jestem.
dużo się śmieję ostatnio, a dziś zarywam noc tak kompletnie - zrobiłam dzbanek kawy z mlekiem, którą powoli sobie sączę. przeżyję dzisiaj wszystko: od piękna ciemnej nocy, przez rozmowy z gwiazdami, kolejny cichy zachwyt świtem, potem pójdę biegać i będzie tak, jak kiedyś, a nawet lepiej.
mam ładne plany na dziś, oj ładne.

piątek, 2 sierpnia 2013

from way up there.

zdecydowanie odzyskałam coś, co straciłam dawno temu.
może nie mogę jeszcze mówić tutaj o niewinności, ale kształtuje się coś na jej podobieństwo.
może to kwestia lata i odpowiedniej muzyki w słuchawkach.
może to kwestia tych motyli w brzuchu, które pojawiają się co chwila i powodują uśmiech.
może to kwestia zatopienia się znów w świat książek, zakupienia ulubionych długopisów i zapisywania każdej możliwej chwili w pamiętniku.
może po prostu tak wygląda życie.

zaskakuje mnie fakt, że nawet pewne niepowodzenia przyjmuję ze spokojem. czuję się tak nieziemsko silna, jakby nic nie było w stanie mnie złamać... ale przecież kiedyś czułam się tak cały czas. chyba znowu mam szesnaście lat. trzeźwość jest jednak fajna, żadna substancja nie daje mi tej euforii, którą czuję jadąc autobusem przez miasto. nie przeszkadzają mi nawet te upały, mam wrażenie, że słońce eksplodowało razem ze mną. ciało lekko drży, firanki pulsują w rytmie lekkich powiewów wiatru.
piękno tych chwil mnie zachwyca, często odbiera mi oddech. tysiące oddechów, bo dostrzegam teraz każdy szczegół świata, który może dać mi nieco radości. małe, pozytywne kawałki rzeczywistości tworzą mi piękny obraz otoczenia i pozwalają się w nim zatracić. oby tak dalej, myślę, że za niedługo uda mi się odnaleźć ten brakujący kawałek duszy, którego nieobecność spowodowała cały ten bałagan.

nie egzystuję.
nie istnieję.
żyję, naprawdę żyję.

forget art, let's kiss.

może to mania, ale nadal jestem szczęśliwa.
parę godzin z przyjaciółką i plotki... takie normalne plotki. obgadywanie znajomych, zachwyty nad facetami i siedzenie na krawężniku pod centrum handlowym.
mam dwadzieścia lat i chyba nigdy nie byłam szczęśliwsza.
czekam jeszcze tylko na jeden moment, czekam jeszcze tylko na rozwiązanie jednej sprawy i nic już mnie nie zniszczy. w zasadzie to czekam na Ciebie, tylko wykonaj jeden cholerny ruch w moją stronę, żeby już nic nie zaburzało mojego szczęścia. pocałuj mnie w końcu, żebym mogła odłożyć samotność na półkę. chodź, bądźmy bogaci, kupimy naszym rodzicom domy na południu francji, bądźmy bogaci, kupimy wszystkim ładne swetry i nauczymy ich tańczyć, bądźmy bogaci i zbudujmy dom na wzgórzu, przy którym ludzie będą wyglądać jak mrówki, zróbmy tak, Ty i ja, Ty i ja.

pełnia szczęścia. nawet nie macie pojęcia jak to jest być szczęśliwym po dwóch latach mniejszej lub większej depresji.

środa, 31 lipca 2013

synergy.

ostatnie minuty lipca.
ostatnie pięć minut, na napisanie czegoś w tym miesiącu.
ostatnie pięć minut szczęścia w tym miesiącu.
rozpłynęłam się dzisiaj, wydarzenia z nocy wpłynęły na mnie w jakiś niewyjaśniony i niesamowicie intensywny sposób, zabliźniły rany tak, że nie da się ich rozdrapać.

ostatnie cztery minuty szczęścia w tym miesiącu.
ostatnie trzy minuty szczęścia w tym miesiącu.

gloryfikacja tego momentu jest niezwykła.

can't hold us down.

jest druga w nocy, odsłoniłam zasłony, widzę niebo i gwiazdy.
dużo gwiazd.

- zapomniałaś. - nie, po prostu było mi wstyd. - przełamałaś się. - przypadkiem, po prostu spojrzałam. - cały czas patrzyłaś i nie widziałaś. - chyba raz widziałam, ale niewiele z tego pamiętam, byłam naćpana, rozmowa była wmuszona. - patrz szerzej niż inni, patrz o wiele szerzej i wróć. - wróciłam, na dobre, słowo.

gapię się na pustą kartkę leżącą przede mną, odsłaniam zasłony, pozwalam blaskowi księżyca oświetlić słowa, których nie umiałam odnaleźć i spokojnie się uśmiecham. ostatnio w ogóle cały czas się uśmiecham. czekam do świtu, dzisiaj czekam do świtu, zawsze robiłam tak latem, gdy byłam młodsza i nie przywitam słońca pustym 'kurwa, już świta... znowu zarwałam nockę', o nie. dziś stanę w oknie tak, jak parę lat temu i wpuszczę słońce, dzień i świat do siebie. pozwolę im swobodnie przepływać przez moją głowę, podczas gdy sama będę zachwycać się mnogością ich zapachów i dźwięków.

znowu widzę lekką, różową poświatę w powietrzu, kartki pamiętnika wypełniają się słowami jedna za drugą, trochę tańczę po pokoju, kiedy nikt nie patrzy. wypełnia mnie ta piękna magia tych niesamowitych, letnich chwil. przecudowne uczucie, takie przyjemne łaskotanie w środku, zaczyna się od stóp i sprawia, że marszczę nos. zaczyna się w mojej duszy i tracę całą kontrolę. tak miękko jest i... och. to łzy. naprawdę płaczę ze szczęścia. z tego wszystkiego zrobiła się trzecia nad ranem, a ja płaczę ze szczęścia, mimo że nie wydarzyło się nic szczególnego - płaczę. nieważne, że gwiazdy kiedyś mnie zapomną, nieważne, że nikt nie zna mojego imienia, nieważne, że o mnie mówią. jestem szczęśliwa.
mogłabym teraz umrzeć, byłoby idealnie. puściłam muzykę, która wypełnia mnie i powietrze, która rozszczepia się w poświacie sączącej się zza okna.

zaczęło świtać, jest najpiękniej na świecie. idę chłonąć te uczucia, czuję w powietrzu coś niesamowitego, nawet sobie tego nie wyobrażacie. nadal płaczę ze szczęścia, jestem dzisiaj całym światem.

poniedziałek, 29 lipca 2013

no title pt. LV

no dobra, wmawiam sobie, że tego nie czuję. wmawiam sobie to całkiem skutecznie i nieszkodliwie. po prostu tak jest prościej, bo wmawianie niczego nie niszczy, natomiast prawda mogłaby rozwalić wiele. po prostu są wartości wyższe od pewnych uczuć, a akceptacja tego faktu pozwoliła mi osiągnąć niesamowitą wewnętrzną równowagę. udało mi się również wejść na pewien zasadniczy poziom samoświadomości; poziom pozwalający mi na przejęcie kontroli nad większością głębszych uczuć i emocji. w zasadzie to od dłuższego czasu nie pozwoliłam sobie przywiązać się do nowo poznanej osoby, znowu tworzę pewną ustaloną kreację siebie dla otoczenia. i dobrze, to pozwala mi przypomnieć sobie moją postawę sprzed paru lat, z której byłam tak bardzo dumna. ja pierdolę, ale te narkotyki mnie rozwaliły. zapomniałam, kurwa, o moich wartościach, zapomniałam jak to jest być cholernie, przecholernie, kurewsko silną osobowością, jak to jest manipulować światem tak, by robił to, co chcę, a teraz sobie przypomniałam, coś pięknego! okay, wiem, że nie powinnam tego wykorzystywać na przyjaciołach, ale to znowu zaczęło być odruchowe i pozwala mi układać moje życie w ten perfekcyjny schemat realizowanych celów i dokonanych osiągnięć. ostatnio czułam się tak nieziemsko silna, gdy miałam trzynaście lat i obracałam swoim światem tak, jak mi się żywnie podobało. wróciło poczucie wygórowanej wyjątkowości, a uporanie się z tym całym burdelem, jaki zrobiłam w przeciągu ostatniego roku dało mi przekonanie o wyższości mojego bytu nad resztą świata. moja siła jest czysta, charyzma wzbija się na wyżyny swoich możliwości, nie zaczynam układać życia na nowo, lecz wracam do systemu, który niegdyś działał idealnie, a teraz będzie jeszcze dodatkowo udoskonalony o nowe doświadczenie.

a w tym całym zamieszaniu najcudowniejsze jest to, że to już nie są plany. to dzieje się naprawdę, to dzieje się teraz dając euforię, jakiej w życiu nie spodziewałabym się odczuwać ani w tym roku, ani przez co najmniej pięć następnych. najwyraźniej nie przeorałam metkatynonem moich receptorów dopaminowych tak ostro, jak zakładałam, bo nadal potrafią zafundować mi całkiem niezłe przeżycia na trzeźwo.

perfekcjonizm, narcyzm i kompletna kontrola każdego aspektu swojego życia - dolcze wróciła.

louise: w tym szaleństwie znowu doprowadzisz się na skraj przepaści, przecież wiesz, głupia.
dolcze: nie tym razem, dorosłam, to było siedem lat temu.
louise: naiwna dziewczynko, ja jestem Twoją siłą.
dolcze: wiem. liczę na Ciebie.

louise uśmiecha się w sposób, który dobrze znam. znowu mamy wspólny cel, odnalazłyśmy się. albo przypomniałyśmy, a najbardziej prawdopodobne jest to, że ja przypomniałam sobie o niej, za co ją kocham, żywię i dlaczego jeszcze nie przepędziłam jej na cztery wiatry.

no, to jesteśmy dwie w tej grze ze światem i jak na razie świetnie się bawimy.

sobota, 27 lipca 2013

she's above the sky.

jest tak dobrze, spokojnie i szczęśliwie.
pogoda jest już tylko dopełnieniem do niemalże perfekcyjnej całości. wróciłam do tego chorego perfekcjonizmu, nikomu jeszcze o tym nie powiedziałam, ale znowu daję się ponieść swoim instynktom; to przecież takie przyjemne.
wczoraj poczułam się przez moment jak dziecko wchodząc z przyjacielem na niedostępny i nieużywany szpitalny balkon. paliłam na nim papierosy, a niebo miało ten charakterystyczny kolor, typowy dla nocy w wielkim mieście. to była jedna z tych chwil które mocno zapisują się w pamięci i tworzą zarys szczęścia, pewien motyw, do którego warto i trzeba powracać. czuję się cudownie łażąc - zarówno sama, jak i w towarzystwie tego wrednego dupka, którego cholernie lubię - po terenie szpitala, sprawdzając każde drzwi czy dziurę i gapiąc się na małe kocięta, które dokarmiają pracownicy. piękna beztroska, aż nie chce mi się wierzyć, że to naprawdę moje życie.
jest jeszcze jedno ważne uczucie, ale nie chcę o nim za bardzo pisać - nie tutaj i nie teraz, nie jest jeszcze ustabilizowane i, co gorsza, coraz trudniej jest mi z każdą chwilą coś w związku z nim wymyślać, a coraz więcej muszę zmyślać. więc zmyślam, przecież nie zaburzy to rytmu życia, w jaki wpadłam.

sobota, 13 lipca 2013

stay awake.

wróciłam po kolejnym załamaniu.
od tygodnia jest tak pięknie i spokojnie.
pozałatwiałam większość zalegających spraw, ogarnęłam pracę, uczelnię, chorobę, przyjaźnie.
jestem w stanie podejmować kolejne cele i przedsięwzięcia. doszłam do sedna, istoty moich problemów i udało mi się je skutecznie zwalczyć.
a zaczęło się od tego, że zaczęłam oddychać. potem wstałam z łóżka, ubrałam się i zjadłam śniadanie. zrobiłam coś, co wszyscy robią rano. to dodało mi sił, więc umyłam naczynia, napisałam cv i pojechałam do centrum je poroznosić. kupiłam sobie jakiś kosmetyk, poszłam na lody i uśmiechałam się do ludzi. czułam się w końcu normalnie i zapragnęłam, żeby tak było zawsze. wieczorna fajka z przyjaciółką, potem książka, dawno nie czytałam, aż wstyd się przyznać.
miłe ciepło rozchodzi się w powietrzu, deszcz pachnie zwycięstwem, a kwiatki nie usychają, bo pamiętam o tym, by je podlewać.
odzyskałam stabilność emocjonalną, w końcu.

sobota, 29 czerwca 2013

i wanted to control it.

wyjątkowo pesymistycznie dzisiaj będzie.
bo przestałam wierzyć już w to, że może być dobrze.
bo przestałam wierzyć już w to, że dam radę.
bo nie mam już sił próbować.
bo boję się, że kolejna porażka dosłownie mnie zabije.
bo jestem cholernie samotna, nawet mając najlepszych przyjaciół pod słońcem.
bo od dłuższego czasu znowu nic nie czuję.
bo problemy i kłamstwa mnie przytłoczyły.
bo decyzje, jakie muszę podjąć mnie przerastają.
bo wstydzę się tego, do czego doprowadziłam.
bo przestałam marzyć o domku na końcu świata, a marzę o tym, żeby było normalnie.
bo mam myśli samobójcze, ale jestem zbyt rozsądna, aby je realizować.
bo nie daję sobie rady, bo wszystko mi się znowu wali na łeb, bo ten cały stan rzeczy to tylko i wyłącznie moja wina, bo nie umiem się zebrać w sobie na to, by cokolwiek naprawić albo by chociaż nie rozwalać jeszcze bardziej tego, co mi pozostało, bo moje życie to jedno wielkie kłamstwo, bo znowu płaczę z bezsilności, bo jest za dużo tego wszystkiego, jak na dwadzieścia lat życia, bo strasznie mi źle, bo chcę do domu, bo tak bardzo pragnę żyć normalnie, bo nawet jeżeli z tego wyjdę, to będę mieć blizny na całe życie, bo nic nie jest takie, jak być powinno.

nic, po prostu kurwa nic.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

cause in this moment we are alive.

w pewnym sensie zawsze masz 17 lat i czekasz aż zacznie się prawdziwe życie.
- h. coben 'obiecaj mi'

mogłabym sobie powiesić ten cytat na ścianie. w tym czekaniu zapominam o tym, że ono jest już teraz i konsekwentnie je zawalam. trudno, jebać, dawno przestało mnie już cokolwiek obchodzić. to znaczy raz na jakiś czas obiecuję sobie, że od następnego poranka zabieram się za swoje życie, tylko jakoś nigdy ten poranek nie nadchodzi. no cóż.

znowu zapomniałam jeść. wczoraj kupiłam coś tam nawet, zostało w torebce, przypomniałam sobie o tym dopiero przed chwilą. często mi się tak zdarza: nie jem dwa dni, potem przypominam sobie, że w zasadzie to powinnam, więc zmuszam się do zrobienia i zjedzenia zupki w proszku. nawet cieszy mnie to, że praktycznie chudnę w oczach, przynajmniej to mi się udaje.

jutro wstanę, ubiorę sukienkę, wygodne buty i pójdę pozałatwiać parę zaległych spraw na mieście, poczuję się lepiej. motywacja do działania znowu przerodziła się w patologiczną obojętność, dzisiaj płakałam i krzyczałam do pustych ścian, że chcę coś poczuć, bo znowu nie czuję, bo znowu mam zbyt wyjebane na wszystko i nic, totalnie nic mnie nie rusza. 

przespałam cały dzisiejszy dzień i mam poczucie, że prześpię całe życie.

nawiasem mówiąc, to ten wpis jest w zasadzie pozytywny, choć na pierwszy rzut oka tego nie widać.

edit. :
jestem samotna, napisz do mnie, bo zwariuję tutaj sama ze sobą i muzyką.

środa, 19 czerwca 2013

no title pt. LIV

wczoraj zmarła najwspanialsza osoba, jaką miałam okazję kiedykolwiek poznać.
nie dotarło to jeszcze do mnie, na razie czuję tylko coś w rodzaju pustki. czekam na wybuch, wiem, że w końcu nastąpi. po prostu sobie czekam.
będąc na drugim końcu polski ciężko uświadomić sobie czyjąś nieobecność, to chyba dlatego.
pójdę już spać, to już zdecydowanie ta pora.

piątek, 14 czerwca 2013

postcards from the presence.

byłam na rolkach.
w zasadzie mam ochotę to wykrzyczeć.
jestem wykończona, będę mieć jutro tragiczne zakwasy, ale... w głowie pulsuje mi euforia: lekka, naturalna, a jednocześnie bardzo dopaminowa, dokładnie taka, jakiej szukam w życiu.
tak więc mam plan, zaczęłam go realizować i jest mi tak bardzo dobrze i przyjemnie, że mam ochotę trwać w tym stanie na wieki.
jest mi po prostu dobrze. zrobię jeszcze dzisiaj tylko parę zdjęć, napiszę parę słów, naszkicuję parę linii, napiję się parę łyków ulubionej herbaty i pójdę spać.
przez moment wydaje mi się, że odkryłam receptę na szczęście, potrwam trochę w tym stanie, jest całkiem przyjemny, a zaczęło się od tego, że byłam na rolkach, żeby zobaczyć jak bardzo feta i morfina rozwaliły mi kondycję.

środa, 12 czerwca 2013

no title pt. LIII

wybrałam życie.
przyjemne uczucie, mieć plan na przyszłość.
pójdę do ośrodka na trochę, muszę w końcu zmierzyć się z tym całym bałaganem, który zrobiłam przez ostatnie półtorej roku. to takie miłe uczucie. w sumie nawet nie chodzi mi o ośrodek, bardziej o zamknięte leczenie psychiatryczne, bo narkotyki to tylko efekt tego, co siedzi głęboko we mnie. chcę wyleczyć depresję, zaburzenie osobowości i inne pierdoły, które tak naprawdę uniemożliwiają mi normalne funkcjonowanie w społeczeństwie. planuję zniknąć na miesiąc, może trochę dłużej; odpocząć od wszystkich problemów i zebrać siły na walkę z samą sobą. chcę nauczyć się samodzielnie funkcjonować i czerpać satysfakcję z własnych osiągnięć, wyzbyć się tego, co uniemożliwia mi podjęcia jakiegokolwiek działania, czyli świadomości, że mogę wszystko, jeżeli tylko zechcę, bo to chyba mój największy problem. świadomość, że gdybym tylko zaczęła coś robić, to byłabym w tym najlepsza. od października wrócę na studia i spróbuję odciąć się od schematów, które teraz mnie niszczą. może uda mi się podjąć jakąś pracę. może nawet uda mi się znaleźć kogoś, z kim będę szczęśliwa. chciałabym się zakochać, tak całym sercem, całą sobą. niekoniecznie w kimś. chciałabym odnaleźć swoje dawne pasje, bo gdzieś po drodze zgubiłam wszystkie, oprócz pisania. może napiszę książkę, może znowu zacznę rysować, może wrócę do robienia zdjęć chmurom, może odnajdę siebie sprzed paru lat: osobę silną, duszę towarzystwa. może zgoją się blizny i ślady po wkłuciach, może chemia w mojej głowie zacznie normalnie działać, może nawet uda mi się odzyskać chociaż namiastkę niewinności, którą utraciłam gdzieś po drodze. tak naprawdę to mam ogromne perspektywy, nie mogę sobie pozwolić na to, by je utracić i zaprzepaścić.
louise kiwa głową z aprobatą. ona też się zmieniła przez ten cały czas. ze znienawidzonego przeze mnie demona stała się aniołem stróżem, który często ratuje mnie przed nieodwracalnym rozpierdoleniem wszystkiego w drobny mak. czuję, że moje postępowanie teraz jest w stu procentach prawidłowe, ona to tylko potwierdza i przypomina mi, że kiedyś potrafiłam być tak nieziemsko silna, więc i teraz mogę taka być. chyba jest takim moim dobrym duszkiem, czymś w rodzaju najlepszej przyjaciółki, dającej mi zawsze maksymalne wsparcie.
świeci słońce, uspokoiłam się, chyba wezmę prysznic i pójdę na spacer, przecież wybuchło lato, jak mogłam to znowu przegapić? oddycham miarowo i spokojnie, po raz kolejny coś się we mnie zmieniło w dobrą stronę.
na razie wracam jutro do domu, aby być jak najdalej od miejsca, które z niczym innym oprócz narkotyków mi się nie kojarzy, aby ustalić z rodziną plan działania na najbliższe miesiące, a dzisiaj czeka mnie jeszcze krótkie pożegnanie z osobą, bez której tych decyzji bym tak naprawdę nie podjęła.
nie uciekam stąd jeszcze, ale na pewno będzie za niedługo przerwa we wpisach, kiedy pójdę do szpitala czy tam ośrodka.
o dziwo ten dzień okazał się być o wiele bardziej pozytywny, niż zakładałam.

wtorek, 11 czerwca 2013

no title pt. LII

no i co wyszło z tych miesięcy walki ze samą sobą?
nic kurwa nie wyszło.
jestem w tak samo beznadziejnie żałosnej sytuacji, w jakiej byłam rok temu, z tą małą uwagą, że autentycznie zaczęłam tracić rzeczy, na które ciężko pracowałam.
wiem co muszę zrobić, wiem jaką decyzję podjąć, ale chyba mnie przejrzeliście, boję się, tak bardzo się boję, ale to jest ten wybór, przed jakim stawiałam wiele razy ludzi, którym starałam się pomóc.
jeden wybór.
życie - śmierć.

dzisiaj jest czas wyboru, który wbrew pozorom łatwy nie jest, za często już ocierałam się o śmierć, by się jej jeszcze bać.
jeżeli wybiorę życie, prawdopodobnie pójdę się leczyć, na dłuższy czas.
jeżeli wybiorę śmierć, prawdopodobnie już tutaj nie napiszę, nie napiszę już nigdy i nigdzie.

cokolwiek się nie stanie - wybiorę. nie będę trwać w zawieszeniu, mam tego dość.

niedziela, 2 czerwca 2013

probably i'm late.

w momencie, gdy traci się grunt pod nogami ma się dwie możliwości.
można w panice chwytać się wszystkiego, co jest pod ręką, byleby tylko nie spaść albo spokojnie pozwalać sobie na spadanie, wychodząc z założenia, że nawet jeżeli upadniemy na dno, to na dnie ten grunt będzie. wybranie drugiej opcji jest beznadziejnie denne i głupie z każdego punktu widzenia, a mimo to właśnie na nią się decyduję.
mam nadzieję, że to samopoczucie jest efektem intensywnego dnia i jutro rano jednak będzie inaczej.

dawno nikt mnie nie przytulił, tak najzwyczajniej w świecie, żeby tylko dać mi znać, że jestem bezpieczna.
bo nie czuję się, jakbym była, a w dodatku umyślnie nie daję sobie pomóc.
nic nie ruszyło do przodu, nadal jestem w punkcie wyjścia, cholera jasna.
a przecież miało być inaczej, ale nie potrafię już dłużej wierzyć w swoje siły skoro ktoś, kogo zdanie dość mocno sobie cenię, uparcie informuje mnie o tym, że przecież nie dam rady, że to tylko kwestia czasu, aż się potknę. praktycznie cały czas jestem informowana o tym, że tym razem to już nie dam rady, że przecież znowu jest gorzej, a ja nie umiem nic z tym zrobić.
przyjemnie byłoby zostać okłamaną i dowiedzieć się, że ktoś wierzy w to, że potrafię uformować swoje życie na kształt tego, które jest dumnie nazywane normalnym.
może właśnie tego teraz potrzebuję? kłamstwa?

sobota, 25 maja 2013

mogliśmy wszystko.

coś we mnie pękło wczoraj, tak fatalnie nie czułam się od stycznia.
nie wiem czy dam radę się z tego podnieść sama, chociaż kolejne przyznanie się komuś do porażki też mnie przerasta.
kiedyś przynajmniej wiedziałam, co mi jest, znałam rozwiązania, tylko nie mogłam się odważyć, by wprowadzić je w życie. a teraz? przecież wszystko jest okay, więc skąd ta niemoc?
nie nadążam za wszystkim, co dzieje się wokół mnie i z tęsknotą wspominam to, co działo się jeszcze parę lat temu. nie musiałam być samodzielna, było łatwiej.
nikt nie powiedział mi jak żyć, a ja nie jestem w stanie realizować wizji bytu, które pojawiają mi się w głowie. brakuje mi wszystkiego: siły, rozsądku, pieniędzy, wiary w siebie, a przede wszystkim brakuje mi niewinności, która czyniła świat przyjaźniejszym miejscem.
jedyne, na co się porywam to wyjście do sklepu po fajki i spanie dwadzieścia godzin na dobę.
znowu wróciły myśli samobójcze. nie mam zamiaru ich realizować, ale sam fakt przemknięcia przez głowę myśli 'chcę umrzeć' było sporym zaskoczeniem, bo przecież jeszcze ostatkami sił walczę, żeby coś z mojego życia wyszło, nawet jeżeli to coś będzie bardzo pokraczne.
jest jednak jakiś przebłysk w umyśle: może właśnie dzisiaj jest ten dzień, gdy uda mi się zacząć wszystko naprawiać.
tak, chyba tak.

sobota, niemalże piąta rano, postanawiam robić wszystko, by było lepiej.

poniedziałek, 20 maja 2013

never thought i could ever feel this way.

okay, więc to jest tak:
jest takie uczucie, które gromadzi w sobie wszystko, co dobre na raz, tj. miłość, przyjaźń, przywiązanie, pożądanie, bezpieczeństwo, spokój, siłę, radość, szczęście, uwielbienie, śmiech.
zakochanie? gdyby tak było, to już dawno bym o tym wiedziała, tak więc nie, nie zakochanie.
więc co? umiem to tylko określić mianem jakiegoś wyszukanego typu relacji międzyludzkiej.
bo co innego może oznaczać, fakt, że kocham kogoś, pragnę i jednocześnie nie chcę być z tą osobą w związku?
poplątane to wszystko.

kolejna sprawa:
muszę się otwarcie przyznać przed samą sobą, że ostatnie tygodnie do udanych nie należą, a wręcz były skumulowaniem wszystkiego, co było chujowe w przeszłości. pozytywne jest jednak to, że w końcu się przełamałam i powiedziałam osobie z akapitu powyżej, że jednak nie daję sobie rady. czasami potrzebuję tylko tego, przyznania się do kompletnej bezradności, aby spokojnie móc znowu ruszyć do przodu z życiem. szkoda tylko, że bardzo wstydzę się swojej niemocy i muszę rozwalić sporą część dotychczasowych osiągnięć, aby w końcu się przekonać, że jednak nie można sobie ze wszystkim radzić samemu.

na zakończenie pragnę jeszcze dodać, że czekolada, papierosy i wino są zawsze dobrym rozwiązaniem.

sobota, 18 maja 2013

no title pt.LI

cofnęłam się w rozwoju, znowu.
kurwa, nie podoba mi się to bardzo.

środa, 15 maja 2013

calm and warm.

a jednak, udało mi się. zero strat, a zyskałam silną wiarę w przekonanie, że warto, naprawdę warto, stawiać przyjaźń ponad wszystko, ponad wszystkie chwilowe zawirowania w sercu.
to niby takie oczywiste, ale człowiek zawsze musi się przekonywać o takich sprawach na własnej skórze.
właściwie, to jest przyjemnie, przeanalizowałam wszystkie błędy, które popełniłam w zeszłym roku. odbicie się od kompletnego fizycznego i mentalnego dna okazało się prostsze niż myślałam, mimo że poprzeczkę postawiłam sobie bardzo, bardzo wysoko.
udało się, teraz spokojnie mogę iść do przodu.

poniedziałek, 6 maja 2013

i don't know where i belong.

znowu wplątałam się w jakieś dziwne układy międzyludzkie.
całkiem zabawne, chociaż z tego układu nie da się wybrnąć nikogo nie raniąc.
chyba postawię na zranienie siebie, nie potrafiłabym postąpić nie fair w stosunku do przyjaciół.
głupi altruizm, a fe.

czwartek, 2 maja 2013

and love, we need it now.

słucham głupawych piosenek o zakochaniu i uśmiecham się.
to tak odnośnie ostatniego tygodnia.

piątek, 12 kwietnia 2013

you better run.

miałam ciężki tydzień, czuję się wyprana ze wszystkiego, co wartościowe.
mimo wszystko jest całkiem w porządku, chociaż czuję się nieco rozczarowana swoimi zachowaniami.
czasami nawet bardzo, aczkolwiek dzisiaj udało mi się podjąć dwie dobre decyzje, zdecydowanie dobre, z których mogę być nawet dumna.
w zasadzie to powinnam zrobić porządek w mieszkaniu, ale zwyczajnie nie mam na to ani siły, ani chęci, ani jakiejkolwiek motywacji.
dobrze, że wracam dzisiaj do domu; mam nadzieje, że tam usystematyzuję sobie wszystko, co się do tej pory w tym roku wydarzyło, potrzebuję tego, a najbardziej to już potrzebuję kogoś, kto będzie przy mnie przez dłuższą chwilę.
chyba cierpię na samotność.

niedziela, 7 kwietnia 2013

the air smells like oranges.

przegięłam trochę w tym tygodniu, w pogoni na normalnością zaczęłam nieco przeginać.
dzisiaj jest wieczór spokoju i powracania do tego, co jest dla mnie dobre.
zaczęłam od wyniesienia śmieci. prosta czynność, ale zmuszenie się do przejścia na drugą stronę podwórka graniczyło z cudem. udało się, odczuwam coś w rodzaju dumy i satysfakcji.

serce mi trochę wariuje, nie do końca rozpracowałam swoją sytuację uczuciową, pojawiło się trochę dziwnych czynników. to ten okres po zakończeniu dłuższego związku, po którym trochę odbija i nie do końca się kontroluje, co się robi. wypicie na tym etapie większej ilości alkoholu zwykle kończy się następnego dnia siermiężnym kacem moralnym.

w zasadzie to sytuacja jest całkiem zabawna. nie potrafię tak ostatecznie i do końca zamknąć poprzednią relację, przez co zamazuje mi się ogólny zarys tego, co dzieje się teraz.

ale... kogo to tak naprawdę obchodzi? czuję w powietrzu słońce, widzę jego promienie, które przysłaniają mi uczucia, dając możliwość normalnego funkcjonowania.
trochę mnie ostatni rok nauczył i przestałam traktować większość rzeczy w kategoriach problemów, teraz klasyfikuję je jako 'dość nieistotne, upierdliwe wydarzenia, których załatwienie zajmie mi góra godzinę'. to bardzo dobry system, umożliwia szczęśliwe funkcjonowanie, jednocześnie zapobiegając przesadnej bagatelizacji spraw, które naprawdę muszę załatwić.

wracam do sprzątania, trochę mi się mieszkanie zapuściło ostatnimi czasy.

wtorek, 26 marca 2013

you'll forget the sun.

chyba byłam wtedy szczęśliwa, tak mi się wydaje.
to było miłe uczucie, byłam zakochana.
zniszczyliśmy wszystko, co mogliśmy zbudować razem, to trochę smutne.
nie wiem, czy zasługujemy na drugą szansę.

i just need you now.

potrzebuję trochę ciepła i bliskości.
trochę ciebie dzisiaj, przy mnie.
myślałam, że już nie pamiętam tamtych dni; myliłam się.

jestem z tym sama, bo jest wpół do trzeciej nad ranem i kompletnie nie mam z kim pogadać o tym, co przez ostatnią godzinę wydarzyło się w mojej głowie.
to była jedna chwila słabości i wszystko wróciło, z ogromną siłą.
jak to możliwe?

nie umieraj, błagam.

poniedziałek, 25 marca 2013

she's mad but she's magic.

nie odmówię sobie jednak pewnej wyjątkowości, mogę żyć normalnie, ale zatrzymałam sobie pewne smaczki, między innymi nałogowe zarywanie nocek. nic na to nie poradzę, wolę spać dwie, trzy godzin i wypić energy drinka rano niż spokojnie przespać całą noc.
w noc jest magicznie, lżej myśli się o życiu i nie przejmuje się za bardzo żadnymi rzeczami.
dzisiejszą noc zakończę zjedzeniem grejpfruta, uśmiechnięciem się do sufitu i jedną, słodką myślą:
daję sobie radę z życiem i to wcale nie jest takie trudne, jak myślałam.

środa, 20 marca 2013

i can't steal his heart, but i can steal back mine.

mogłabym cały czas niezauważalnie przesuwać ręką po falach uczuć i emocji, jakie mnie ogarniają.
powoli je głaskać, ujarzmiać - są takie miłe w dotyku, niemalże pluszowe.
są rzeczy, na których naprawdę mi zależy, znalazłam je.
jestem na pięknej, prostej drodze, jak miło czuć pod stopami miękką trawę, cóż za cudowna odmiana po tych twardych, ostrych kamieniach.
wyostrzyły mi się zmysły, czuję w powietrzu świeżość, o której już dawno zapomniałam.
może nawet i jestem zauroczona, ale to uczucie ledwie muska moje zmysły, które szaleją w kalejdoskopie kolejnych odkrywanych na nowo przeżyć.
nie mogę się już doczekać chwili, gdy położę się na jakiejś słonecznej polanie i będę tylko oddychać; wymażę siebie i świat będzie przepływać przeze mnie.
zupełnie jak kiedyś, zupełnie jakbym mogła kiedykolwiek być twoja.

wtorek, 19 marca 2013

use your eyes, hold someone.

okay, spróbujmy jakoś to wszystko ogarnąć i ubrać w słowa. ostatni tydzień, może trochę więcej.
zaczęło się od tego, że otworzyłam oczy i powiedziałam sobie 'no kurwa nie, nie spieprzę znowu wszystkiego'.
potem poszłam z przyjacielem na piwo.
potem poszłam na randkę z miłym chłopakiem.
potem poszłam na wszystkie ćwiczenia i laboratoria na uczelni.
potem okazało się, że od dłuższego czasu nie biorę.
potem okazało się, że nawet o tym nie myślę.
potem okazało się, że nie mam problemów.
potem okazało się, że nikt nie miał racji.
teraz zabieram się za sprzątanie mieszkania.
teraz wyglądam naprawdę ładnie.
teraz jestem spokojna.
teraz jestem szczęśliwa.

ładne podsumowanie, bardzo radosne, jakby w moim sercu zakwitła wiosna wyprzedzając tę za oknem, która coś słabo sobie radzi.
udało mi się coś, co uważałam za niemalże niemożliwe: jestem normalną dziewczyną i jednocześnie nie zatraciłam w tym wszystkim siebie, dalej potrafię wybuchać głośnym śmiechem, siedząc w centrum handlowym, nie przejmując się spojrzeniami innych ludzi. znalazłam miliony rzeczy, które czynią mnie wyjątkową, nie potrzebuję już narkotyków, żeby sobie to udowadniać.

jak przyjemnie jest dzisiaj.

niedziela, 10 marca 2013

where the wild things go.

jak dobrze, że są przyjaciele.
że odmieniają świat, sprawiając, że chce się wyznaczać nowe cele i do nich dążyć.
robi się ciepło na sercu, kruszy się misternie budowane rusztowanie z lodu i można czuć na nowo.
jak dobrze, przyjemnie i bezpiecznie.
lśnimy na słońcu, które przecież jest za chmurami, tylko o tym zapominamy.
nie bierzemy, a mimo to lśnimy.
lśnimy na trzeźwo, bije od nas piękny, niezapomniany blask.
kto raz go zobaczy, będzie pamiętać o nim zawsze.
jest częścią nas, którą musimy codziennie odkrywać na nowo.
jakże pięknie, dzisiaj żyję właśnie tym pięknem.

sobota, 9 marca 2013

drop a heart, break a name.

jest coś magicznego w pisaniu w pociągu.
może poczucie ucieczki, a może po prostu kreatywny sposób na zabijanie czasu - tak czy siak, uwielbiam to, uśmiecham się. może przez słuchanie pop punku, który przywraca pozytywne wspomnienia, a może po prostu nagle odkrywam, że w zasadzie to jest okay i nie wiem, nad czym tak biadoliłam całą noc.

chcę już wiosnę, chcę iść poleżeć w trawie, w końcu.
chcę pogonić za słońcem, w końcu.
chcę robić wszystkie fajne rzeczy, o których zawsze mówię, że zrobię je wiosną.

poczułam ją już na moment w tym roku i przypomniałam sobie o tym, jaką frajdę może dawać.
zwłaszcza, że poprzednia wiosna i lato przeleciały mi koło nosa za kurtyną miliona różnych dziwacznych problemów, jakie tylko ja mogę mieć.

w tym roku nie będzie takich, wymyślę sobie inne, obiecuję.
boże, znowu nakręcam sobie jakąś zbyt pozytywną energię, ale trudno, lepsze to niż powolne rozważanie sensu swojej egzystencji.
zauważam świat poza swoją głową i staram się stać się jego częścią.

zeszłoroczne słowa próśb wznoszonych w niebo, są w tym roku słowami przeprosin.
życie jest słodsze, od kiedy nie ma Ciebie. o niebo słodsze.
tak więc... chyba jednak możesz wypierdalać, skarbie, już wiem, jak chcę żyć.

strasznie chaotycznie, wiem, ale myśli biegną w tempie szybszym, niż jestem w stanie przestukać je na klawiaturę, a kompletna rezygnacja z ich notowania byłaby dla mnie niedopuszczalnym niedopatrzeniem.
trudno, męczcie się, ja tymczasem lecę uśmiechać się do śniegu za oknem.
(mógłbyś już stopnieć, wiosnę chcę)

never forgets what i lost.

jest pierwsza w nocy, chciałabym iść spać i nie pamiętać.
wymazać te osiem miesięcy.
wymazać te dobre wspomnienia, które coraz częściej powracają.
wymazać wszystko z głowy i zacząć z czystą kartą.
i tym razem tą czystą kartą nie podetrzeć sobie dupy.

someone out there will find me.

najbardziej boję się tego, że zostanę sama.
potrzebuję ludzi, ale nie jestem w stanie z nimi długo przebywać.
co jest nie tak?

piątek, 8 marca 2013

a my nie chcemy uciekać stąd.

czemu jest dobrze, a ja nie czuję nic?
znowu nie czuję nic.
znowu.

lęki wróciły i jednocześnie jestem kompletnie obojętna.
tracę ciepło.
z każdą minutą ciało i umysł robią się coraz bardziej chłodne, zdystansowane i odcięte od paranoicznej rzeczywistości.

i co?
to tyle.
to by było na tyle.
jakbym odkryła sens życia i strasznie się zawiodła.

a kto się zbudzi nie wierzy w przebudzenie.

wtorek, 26 lutego 2013

she's got everything.

nie bardzo wiem, co dalej.
jest okay.
mam nawet normalne problemy.

coś w rodzaju kłótni.
kłótnia owa ma dwa aspekty: dobry i zły.
zły jest oczywisty: zawiodłam kogoś, zawiodłam się na kimś.
dobry aspekt jest nieco bardziej zawiły, ale... tak się cieszę, że ta kłótnia miała miejsce. to takie normalne, przyziemne: pokłócić się. pokłócić się o coś innego niż pieniądze i narkotyki to niemalże ekstatyczne przeżycie. przyjemne, bardzo.

chcę więcej takich zdarzeń w moim życiu.
zdarzeń, które pokazują mi kompletną przeciętność mojego życia, które pokazują mi, że mimo wszystko nie jestem aż tak wyjątkowa.

bo nie jestem, tylko tak mi się zdawało; przez mgnienie oka, gdy wtedy, nieco ponad rok temu wstrzykiwałeś mi buprenorfinę.

mgnienie oka - rok.
rok trwało to złudzenie.
nieźle. co jeszcze uda mi się sobie wkręcić?

niedziela, 24 lutego 2013

like i see you.

jest okay, jest bardzo okay.
wiem, jak żyć i idę dobrą drogą. czasami się gubię, ale generalnie wracam na tę dobrą ścieżkę.
idzie za mną cień, cień Ciebie.
cień, który sprawia, że chcę zawrócić i biec w kierunku tamtych dni.
mimo że były złe, mimo że bolały.
nie zawrócę, nigdy.
musisz mnie wyprzedzić, pobiec hen przede mnie i tam czekać, pokazać, że Twoja droga też jest prosta, piękna i że warto nią podążać. tak bardzo chcę, żebyś mi to pokazał.
wierzę w Ciebie, cholernie w Ciebie wierzę, nie zawiedź mnie proszę.

wtorek, 19 lutego 2013

i don't feel a shit.

nie wiem kompletnie, co robić.
naprawdę nie wiem.

wiem, że chcę poczuć coś.
coś prawdziwego, nieskalanego żadnymi substancjami psychoaktywnymi.

dzisiaj uświadomiłam sobie, że nie jestem aktualnie w stanie przeżywać żadnych wyższych uczuć.
uświadomiłam sobie, że ostatnie emocje, które były naprawdę piękne, które naprawdę czułam pojawiły się trzy lata temu. potem już tylko ochłapy, namiastki tych uczuć.

jestem samotna, strasznie samotna.
tak bardzo chcę do domu.

co gorsza, to wszystko, o czym piszę, nie jest za cholerę prawdziwe.
przeklinam dzień, w którym wzięłam cokolwiek.
pieprzona pogoń za tym, by przez moment poczuć się lepiej,  poczuć, że mam jakąś wartość w tym świecie. pogoń, która doprowadziła mnie na dno, na skraj świata.

tak bardzo samotna.
na własne życzenie.

edit., godzina 4:15
jest jedno uczucie... tak jakby.
jest zupełnie nowe, wcześniej go nie było.
jest mi wstyd, cholernie wstyd.
wszyscy dookoła mnie dali radę, a ja nie.
jest mi wstyd, to może być nowy początek.

sobota, 16 lutego 2013

hit me, i wanna feel something.

zmarł mój znajomy.
za wcześnie, na pewno za wcześnie.
zrobiło się tak smutno i niepewnie, ale jeżeli to będzie ten bodziec, którego potrzebuję, to okay.
internet to dziwna sprawa, rozumiecie... ktoś umiera i nagle zostaje po nim pełno zapisów, konta na różnych serwisach. tak, jakby nic się nie zmieniło.

w ogóle zmienia się wszystko i nic.
są postanowienia zmian, plany, obietnice, a tak naprawdę nadal nic nie robię.
jeżeli nie zacznę teraz to naprawdę kurwa będzie za późno.

naprawdę chcę coś poczuć, coś nowego, coś pięknego.
tylko jakoś tak... nie potrafię sama z siebie.

piątek, 1 lutego 2013

to jest kurwa jakaś parodia.

jest dziewiąta trzydzieści, okazało się, że ten dzień może być jeszcze bardziej popierdolony.
nie mogę się doczekać, co będzie dalej, naprawdę.
co jeszcze pojebanego może się dzisiaj wydarzyć?
zepsuje mi się lodówka?
rozjebie mi się telefon?
zajdę w ciążę?
okaże się, że na dworze jest trzydzieści stopni?
nic mnie już dzisiaj nie zdziwi, idę usiąść przed lustrem i pogadać ze sobą przez trochę, bo to wszystko mnie przerasta, zdecydowanie mnie przerasta.

yesterday to tomorrow.

dobra, to już jest naprawdę ostateczna desperacja, ale jak nie piszę to zaczynam rozmawiać z samą sobą na głos, a to już na pewno nie jest zdrowe.
kurwa, przecież ja nie wytrzymam ze samą sobą długo, jeżeli tak to ma wyglądać.
mogłabym chociaż udawać, że wpasowuję się w szczątkowe normy społeczne, a nie stać przy oknie i pieprzyć do samej siebie o tym, jak bardzo schrzaniłam życie, używając kurwy jako przecinka.

może pominę ten dzień w moim życiorysie, bo jest godzina dziewiąta, a już jest tak popierdolony, że chcę o nim zapomnieć.

i wonder if it even makes a difference to try.

czwarty wpis tego samego dnia wieje już desperacją. mogłabym zapisać chociaż jedno zdanie na papierze, a nie tylko wylewać swoje żale i pretensje do świata w internecie; przecież papier zniesie wszystko, jednakże już jakiś czas temu zamieniłam papier i długopis na klawiaturę, głównie dlatego, że ta ostatnia daje mi możliwość szybszego spisywania myśli, które przelatują mi przez głowę, nierzadko w horrendalnym tempie. o proszę, nawet zdanie wielokrotnie złożone mi się skleciło, zarywanie nocek najwyraźniej dobrze wpływa na moją kreatywność. olejmy już dzisiaj akapity i entery, pisanie jednym ciągiem też jest fajne, nie będę tworzyć sztucznych podziałów, aby pokazać samej sobie, że moje myśli są jednak poukładane. myslovitz to też dobry pomysł, smutne pipczenie dla trzynastolatek doskonale wpasuje się w klimat dzisiejszego dnia. trochę biednie to wszystko dzisiaj wygląda, ale ostatnio wszystko jest biedne i zdecydowanie nadużywam tego słowa w swoich wypowiedziach, więc ten wątek przemilczymy. planowo będę leżeć do oporu w łóżku, potem wezmę prysznic i jakoś się ogarnę, zanim przyjdzie ktoś, kto ma mnie ogarnąć, żeby myślał, że w sumie to wszystko jest okay i ta nieprzespana noc to efekt tylko i wyłącznie niepohamowanego przypływu kreatywności i grafomańskiej weny. usprawiedliwienie zarwanej nocki odbębnione, ekstra. jeszcze tylko muszę wymyślić wytłumaczenie, dlaczego przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny nie zrobiłam nic konstruktywnego, oprócz przeczytania bez jakiegokolwiek zrozumienia zestawu wykładów z chemii. a zresztą, przed kim mam się usprawiedliwiać, skoro sama nie mam w związku z tym większych wyrzutów sumienia. słowa tak kompletnie losowo spływają na klawiaturę, że aż mi się robi powoli wstyd za samą siebie. chyba czas na następną kawę. wrócę tu jeszcze dzisiaj, jestem tego pewna.

tracę ciepło.

chyba mam czas, gdy myśli się wyjątkowo zgrabnie układają, bo nie umiem przestać pisać.
dobrze.

za oknem już kompletnie jasno; zaczął się nowy dzień, a ja tak bardzo potrzebuję wczoraj.
prawie tak samo bardzo potrzebuję kawy / snu / ćpania / miłości / świętego spokoju / doby, która ma trzydzieści godzin. pozwoliłam sobie na kawę, chociaż po ostatnim przedawkowaniu kofeiny [sic!] powinnam mieć jakikolwiek większy uraz, ale najwyraźniej moja głowa przyzwyczaiła się do nadużywania różnych substancji i schemat działa na zasadzie 'jeżeli nie stracisz po tym znowu oddechu to spoko, wpierdalaj ile wlezie'.
też dobrze.

nie ma to jak spędzić noc na analizowaniu życia, gdy jedyne wnioski jakie mogę wyciągnąć to 'do tej pory wszystko robiłaś źle, zacznij może od początku, na przykład od tego, że przewietrzysz mieszkanie'.
też dobrze.

dlatego też mam teraz w pokoju zimno jak w psiarni, bo co za pojeb wietrzy godzinę mieszkanie, kiedy na dworze temperatury dobitnie oświadczają, że mimo roztopów nadal jest zima? trochę to zajmie teraz, zanim się znowu nagrzeje.
też dobrze.

w zasadzie to nie jestem pewna, co powinnam teraz robić, bo na naukę kompletnie nie mam humoru, choć jeżeli nie ruszę dupy to naprawdę obleję semestr. chociaż w sumie pewnie i tak już oblałam, cokolwiek. studia przestały mnie chyba obchodzić.
też dobrze.

w zasadzie to nic nie jest dobrze.

czas płynie dalej, chociaż zakrztusił się krwią.

olałam jakąkolwiek chronologię w moich zapiskach.
notuję rozmowy, które na dany moment pamiętam.

to takie dziwne rozdrapywanie ran: z jednej strony, kiedy o tym mówię czuję niesamowitą wściekłość, że dałam się traktować w tak podły sposób, a z drugiej, podczas spisywania tego cała złość gdzieś wyparowuje i pozostaje tylko smutek i żal do samej siebie, że nie postarałam się bardziej, bo przecież mogło coś z tego wyjść.

w głowie rozstrzelane myśli, nie wiem ile z nich jest prawdziwych, a ile to moje urojenia.
jakieś tam pocałunki, jakieś przebłyski szczęścia, jakieś chwile płaczu, wszystkie próby samobójcze.
wszystkie niewypowiedziane słowa uderzają z podwójną mocą, ale to już chyba urok nieprzespanej nocy. znowu będę chodzić cały dzień z podkrążonymi oczami, nakładając kolejne warstwy korektora, łudząc się, że zatuszuje te sińce. jak dobrze, że nie mam firanek, mogę patrzeć sobie z łóżka na ten zimny i bezwzględny świat za oknem ze względnym poczuciem bezpieczeństwa. ostatnio właśnie jakoś tak się zrobiło bezpiecznie. może dlatego, że mam tutaj, całkiem niedaleko kogoś, na kogo mogę liczyć i na razie ta osoba się nigdzie nie wybiera.
na razie, bo, znając siebie, za niedługo coś spierdolę i się jej pozbawię. w zasadzie jestem tego pewna, nikt długo ze mną nie wytrzymuje, bo mam wkurwiającą tendencję obarczania innych swoimi problemami, a w bonusie wymagam maksymalnej atencji. kto przy zdrowych zmysłach by to ogarnął? znowu zmieniam się w manipulatorkę, tylko po to, by udowodnić sobie, że mam siłę, której nie mam.
w zasadzie to co parę minut gratuluję sobie kolejnej 'trafnej' decyzji. ironiczne 'brawo magda' pojawia się w głowie co parę minut:
mhm, szósta rano? po co masz iść spać, wpij kawę, tak będzie fajniej.
wspominanie rozwala ci wszystko w głowie? super, poczytaj swoje stare zapiski, na pewno wtedy wszystko poukładasz.
znowu nie jesteś pewna, czy zrobiłaś dobrze, zostawiając go? tak, na pewno czytanie waszej korespondencji z początku związku pomoże ci się upewnić w tym, że postąpiłaś słusznie.
chce ci się już płakać? puść sobie piosenkę, którą uważaliście za 'waszą', na pewno ci to pomoże.
brawo magda, naprawdę, kurwa, brawo.

może czas tak naprawdę mocno się pierdolnąć w łeb, żeby wszystko wróciło na swoje miejsce?
przecież musi być jakiś sposób, żebym zaczęła dawać radę przez okres dłuższy niż trzy dni.
jestem tak kompletnie niesamodzielnym dzieckiem, które bawi się w dorosłość.
przynajmniej jestem czwarty (albo i piąty, dni mi się pierdolą przez ten brak snu) dzień trzeźwa, a wódka przecież dumnie stoi w kuchni i czeka na wypicie.

o tak, puszczę sobie kolejną dobijającą piosenkę o miłości, to chyba najlepsza rzecz, jaką mogę zrobić w tym momencie.
muszę się do czegoś przyznać. nadal nie do końca widzę jego bezgraniczny egoizm i zerową empatię. nadal w myślach układam sobie wizje, gdy idzie do ośrodka, wraca czysty i pomaga mi uporządkować życie. to takie naiwne, ale jednocześnie... boże, jak bardzo bym chciała, żeby to było prawdą. jednak człowiek się przywiązuje do drugiej osoby po takiej ilości czasu spędzonego razem i ciężko jest się odzwyczaić.

ciekawe, jakby wyglądało moje życie, gdybym wtedy nie wzięła tej kodeiny. mieszkałabym w akademiku i imprezowała co weekend z innymi studentami? dawałabym radę pozaliczać wszystko w terminach? może nawet miałabym kogoś, kto by mi pomagał?
to była tylko jedna decyzja. jedna, jej podjęcie zajęło ułamek sekundy.


ułamek sekundy rozrywający wszystko na strzępy, to takie absurdalne.

and it really makes me wonder.

zebrało mi się na wspomnienia i analizy życia o piątej nad ranem.
nie wiem, co jest nie tak ostatnio, sypiam po 10-15h albo w ogóle.
im gorzej się czuję tym, paradoksalnie, mniej śpię.
próbuję to wszystko spisać w historię, która miałaby jakiś początek i koniec, ale co chwilę muszę przerywać, bo zalewam się łzami.
nagle okazuje się, że okres największej depresji w moim życiu był jego najszczęśliwszym etapem, a teraz, gdy tak naprawdę zostałam z niczym - mam to głęboko w dupie, często się nawet z tego śmieję.
jestem wrakiem człowieka.
nawet jeżeli z tego wyjdę, będę mieć skazę do końca życia.
nie będę w stanie stworzyć stabilnego związku z normalnym człowiekiem, bo już zawsze będę mieć ze sobą ten beznadziejny bagaż doświadczeń narkomanki.

smutki dzisiejszej nocy znikną razem z poranną kawą i papierosem, jestem tego pewna.
skończy się noc, a ja znowu zacznę udawać, że żyję.
cudownie.

to się nigdy, nigdy, nigdy nie skończy.
to historia ze szczęśliwymi epizodami, bez szczęśliwego zakończenia.
masz rację, bartek. bardzo potrzebowałam czułości, nadal jej potrzebuję, ale to nie zmienia tego, jak bardzo żałosne jest moje życie na skraju społeczeństwa, bo nigdy tak naprawdę do niego nie wkroczę.
będę chować się za kurtyną kłamstw. już zawsze. tak sobie wykombinowałam, tak kończą się pragnienia o byciu kimś wyjątkowym, o byciu kimś potrzebnym. za wiele pragnęłam, zbyt wiele możliwości miałam, za dużo mi się udawało, teraz tym rzygam.
dajcie mi to wszystko jakoś naprawić, błagam. potrzebuję świeżego startu, a już na to za późno, o wiele za późno.
kurwa, kurwa, kurwa mać.

sobota, 26 stycznia 2013

give me love.

w porywie naćpanego monologu przyznałam się przed samą sobą do swojego spierdolenia.
do obsesyjnej potrzeby kontrolowania siebie, swojego świata i wszystkich dookoła.
do wykorzystywania ludzi, do nieustannych manipulacji.

potrzebuję odrobiny czułości i spokoju.
cel już mam, realizację zaczynam od teraz.

teraz jest teraz.

piątek, 25 stycznia 2013

i don't wanna do this anymore.

kurwa.
jest wpół do siódmej, nie spałam całą noc, mam iść na jakieś zaliczenie, na które nic nie umiem, bo od dwóch miesięcy nie byłam na uczelni, wszyscy coś ode mnie chcą, a ja za chuj nie ogarniam, co się dookoła dzieje, przesypiam całe dnie, nie śpię całe noce i uśmiecham się, udając, że rozumiem, co się do mnie mówi.
brawo dolcze.
naprawdę brawo.
nawet nie mam już siły pisać pierdolonych wynurzeń z tego, co się dzieje w mojej głowie, bo zrobił się tam taki burdel, że sama zaczęłam olewać to, co myślę. dla świętego spokoju.
nie liczę już ilości wypitych energy drinków, które stały się podstawą mojej piramidy żywieniowej.
nie liczę już kurw rzuconych w trakcie próby jakiejkolwiek nauki.
niczego nie liczę, dobrze, że jest weekend, schleję się w trzy dupy; tak jakbym nie zrobiła tego wczoraj. barman tak przejął się moją historią, że postawił mi chyba z dwadzieścia kolejek na koszt firmy. najwyraźniej wyglądałam na bardzo potrzebującą. smutne.
ale spoko kurwa ogarnę wszystko, zrobię każdą pierdoloną rzecz jaka jest do zrobienia.
zrobiłam się bardzo wulgarna przez ten cały stres, trudno, życie kurwa.

okay, już się trochę uspokoiłam.
za dużo we mnie tej frustracji, złych uczuć, wyrzutów do całego świata.
idę wysuszyć włosy, pójdę na uczelnię i postaram się cokolwiek ogarnąć.

wtorek, 22 stycznia 2013

i nieważne.

przecież ja nadal kocham.
było źle, byłoby nadal źle, ale powyższe jest niezmienne.
duże ilości narkotyków to przytłumiły.
duże ilości narkotyków nas odczłowieczyły.
robiliśmy rzeczy, do których na trzeźwo nigdy nie bylibyśmy zdolni.
teraz tak bardzo to widzę.
teraz! gdy spaliłam za sobą most, gdy nie ma drogi powrotu, gdy wszystko skończone i zamknięte w sposób nieodwracalny.


daj mi, dajmy sobie jeszcze jedną szansę.
zacznijmy wszystko od nowa.

cześć, umiesz podawać i.v.? bo mam buprę i wiesz... [...]

to be continued.

piątek, 18 stycznia 2013

the fear has gripped me but here i go.

coś tam, ktoś tam i oto jestem z nowymi przemyśleniami.
ogarnianie życia jest całkiem fajne, a wyrzuty sumienia najwyraźniej mijają.
może nawet ogarnę naukę na kolokwium jutro.
mimo że jest trzecia nad ranem, a ja zajmuję się kolejnym wpisem tutaj.
mam energy drinka, więc dam radę.

tak więc coś się zmienia w bardzo dobry dla mnie sposób i jestem z tego szczerze zadowolona.
myśli samobójczych brak.
w końcu brak.
jednak trip na 25i-nbmd trochę mi pomógł. albo towarzystwo, w którym je zażywałam.
jeden pies, nie to się teraz liczy.
liczy się to, że pierwszy raz od dłuższego czasu jest dobrze i całkiem stabilnie bez poczucia, że złapałam się w okres jakiejś manii.

a teraz wybaczcie, czeka mnie ciężkie pięć godzin z pochodnymi, które w sumie umiałam, ale niewiele z nich pamiętam. energy drink przygotowany, idę zrobić kurczaka i dam spokojnie radę.
no bo jeżeli ja nie dam, to kto inny to zrobi?
zwłaszcza na spokojnie.
taki kurwa dzisiaj ze mnie zen.

poniedziałek, 14 stycznia 2013

shame on me now.

musiałam tak postąpić, prawda?
dobrze zrobiłam.
muszę w to wierzyć.

can't see the light.

wszystko ostatecznie zakończone.
przestałam umieć pisać.
to straszne.
pustka.

piątek, 11 stycznia 2013

no title pt. L

ucieczka i ulga.
nie wiem, czy cokolwiek więcej jest teraz w mojej głowie.
nie wiem, czy cokolwiek jeszcze jest teraz w mojej głowie.

błoga niewiedzo, trwaj w mojej głowie, dawaj mi spokój i poczucie bezpieczeństwa, trwaj, trwaj, trwaj!


tak jakby... już nigdy.

środa, 9 stycznia 2013

kiedy nie chcesz już śnić cudzych marzeń.

cześć, to ja, magda.
trochę się oszukiwałam ostatnio.
ostatnio cały rok.
nadszedł nowy, więc, śladem reszty internetowych pamiętników, zrobię podsumowanie.

co się wydarzyło?
zostałam pełnoetatową narkomanką.
wplątałam się w związek bez perspektyw z narkomanem.
zaliczyłam swój pierwszy detoks.
zdałam bardzo dobrze maturę, dostałam się na wymarzone studia, które potem praktycznie kompletnie olałam.
żyłam w kłamstwie, wierząc, że wszystko się ułoży.
straciłam większość przyjaciół.
zrozumiałam, jak bardzo warto ufać rodzicom.
zeszłam na totalne dno, o którym czytałam w książkach o ćpunach.
napisałam czterdzieści postów na blogu, czterdzieści zapisów emocji, które towarzyszyły mi przez ten cały czas.


wczoraj coś we mnie pękło.
pękło tak mocno, że przepołowiło mój świat na pół, a ja pozostałam w pustej przestrzeni między tymi połówkami świata.
tak, to już ten czas, kiedy przyznaję się, że kompletnie nie poradziłam sobie z samodzielnym życiem, że potrzebuję mamy, by zebrała okruchy mojego życia i powoli ułożyła je w sensownie wyglądającą całość. jeszcze tylko dwa dni.
dwa dni i wszystko powoli zacznie odnajdywać swoje miejsce, a wówczas może i ja odnajdę swoje miejsce.
z daleka od narkotyków, z daleka od toksycznych relacji i ludzi wmawiających sobie, że wszystko jest okay, kiedy życie sypie im się na łeb.

archiwum.