piątek, 28 grudnia 2012

dlaczego kłamiesz, że miałaś wszystko.

widzę szerzej.

mam marzenie.
to takie... ładne.
mieć marzenie.
głupie, nieco irracjonalne, może nawet i niewykonalne, ale marzenie.
moje, niczyje inne. nie zwracając uwagi na marzenia innych, jest tylko to moje: marzenie.
marzenie definiujące kolejne, jakże proste cele w życiu.
jaka ja byłam dzisiaj szczęśliwa, niesamowicie.
świat, od którego próbowałam się odciąć, okazał się moim światem.
dotarło to do mnie dzisiaj i było pięknym olśnieniem.
nie mogę walczyć z samą sobą, to przecież to czyni mnie nieszczęśliwą.
prosty wniosek, a dochodziłam do niego parę dobrych miesięcy.
chyba to jest ważne teraz: proste wnioski, proste cele, proste życie.

jest chyba lepiej niż było kiedykolwiek.

wtorek, 18 grudnia 2012

i'm on my way.

pierwszy dzień za sobą, realizacja planów znakomita, nastrój wyjątkowo poprawny z tendencją do bycia dobrym.
w końcu mi się udaje, zaczęłam dbać o siebie, zapomniałam już jakie to przyjemne: wychodzić z domu z nastawieniem 'wyglądam super', a nie 'wyjebane i tak nikogo tu nie znam'.
zmiany, zmiany, coś pięknego dzieje się w moim życiu.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

think of all the stories that we could've told.

jeszcze raz, muszę pisać, czuję w końcu w tym tak dawno zapomnianą pasję.
słucham po raz setny tej samej piosenki, która mnie tak pozytywnie nakręca, po raz setny analizuję swoje myśli, które nagle wydają się tak bardzo oczywiste.
tym bardziej, że teraz, gdy myślę trzeźwo, obiecuję sobie, że nigdy nie wrócę do tego gówna, że nigdy nie dopuszczę do tego, by stracić kontrolę nad rzeczywistością, że nigdy nie pozwolę sobie myśleć, że mogę naprawić swój świat w jakikolwiek chemiczny sposób.

myślę, że to tyle na razie.
proszę, przypomnijcie mi o tym, jak czułam się dzisiaj, jeżeli znowu stracę wątek w życiu.

no more tears, my heart is dry.

uwielbiam te fale, te nagłe przypływy, gdy nagle, na parę dni pojmuję, jak bardzo silna jestem.
dziś jest ten dzień i nagle wierzę, że ułożę sobie życie, że wszystko będzie okay i że sama sobie na to zapracuję.
dziś jest ten dzień, dziś jest pierwszy dzień reszty mojego życia i przysięgam, że tym razem będzie inaczej, że po paru dniach się nie poddam, że wytrzymam dłużej, że wytrzymam całe życie.
nie chcę już ćpać, doszłam do tego etapu, kiedy już nie mogę iść dalej, kiedy skończyły się stopnie w dół i albo zawrócę, albo spadnę w przepaść bez wyjścia. wybieram pierwszą opcję, chociaż to nawet nie jest wybór, to jedyna racjonalna decyzja, jaką mogę podjąć.
za oknem jest szaro-buro, ale to nic, dla mnie świeci słońce, w mojej głowie i sercu jest tylko czyste, jasne światło. to coś oznacza, dotychczas kolorem siły była czerń, a teraz są to czyste i piękne kolory, które lśnią w słońcu, które wzeszło w moim umyśle.
wszystko będzie dobrze louise, wszystko będzie dobrze dolcze, wszystko będzie dobrze magdo.

dziś jest pierwszy dzień dobrej reszty mojego życia.
właśnie dziś, nigdy się nie poddam, przysięgam.

piątek, 14 grudnia 2012

i am sinking in the silence.

żyję.
na lekach.
rano, w południe i wieczorem łykam parę tabletek.
na szczęście, na stabilizację, na psychozy.
jest w sumie lepiej, tylko nie wiem po co.

wtorek, 27 listopada 2012

it goes on and on and on again.

to się nigdy nie skończy, jestem na to za słaba.

prawdopodobnie nadszedł ten czas, gdy droga prowadzi tylko i wyłącznie w dół. gdyby jeszcze miała jakiś koniec, to by było dobrze, ale nie, gdzie tam.

powolne schodzenie po schodkach, stopień po stopniu, za każdym razem wydaje się, że następnego już nie ma, że niżej się przecież nie da. złudne nadzieje, oczywiście, że jest kolejny schodek, jeszcze gorszy od poprzedniego, bardziej chybotliwy, bardziej spróchniały i sprawiający, że chce się z niego uciec. oczywiście w dół, bo w górę to za duży wysiłek. w górę mogą iść tylko najsilniejsi, a chyba się do nich nie zaliczam. może dolcze się zalicza, ale nie wiem, czy jestem w stanie ją okiełznać, więc na wszelki wypadek nie dopuszczam jej do głosu. wydaje mi się, że robię słusznie, ale wszystko wskazuje na to, że chyba muszę polegać na starej sobie, na tamtych zasadach i wyznacznikach.

może to mi pomoże. może cokolwiek mi pomoże.
cokolwiek.
błagam.

niedziela, 25 listopada 2012

no title pt. XLIX

wiem, co muszę zrobić, ale nie potrafię, brakuje mi odwagi.
za tydzień szpital. chcę tam iść, bo co innego mi pozostało? liczę na to, że uda mi się zebrać tam siły potrzebne, by w końcu ruszyć to wszystko do przodu.

potrzebuję dolcze, już nie magdy, a dolcze, ona będzie w stanie to wszystko doprowadzić do porządku, jej chora potrzeba kontroli będzie silnikiem zmian.

najważniejsze jest to, że będę żyć.
jeżeli przetrwam następny tydzień, przetrwam całe życie.

to będzie piękne.
smutny koniec, piękny początek.
wracam do starych schematów, bycie zimną suką było optymalnym rozwiązaniem i tego będziemy się trzymać przez następnych parę miesięcy.

sobota, 17 listopada 2012

you are young, you are free.

ha. wreszcie.
w zasadzie to powinnam postawić tam wykrzyknik, którego tak uparcie unikam od dłuższego czasu, ale to jest jednak ten moment, ten czas, kiedy warto, kiedy trzeba, kiedy widzi się rozwiązanie i chce się krzyczeć.
więc jeszcze raz:

ha! wreszcie!
widzę światełko w tunelu, widzę przed sobą szczęście, boże jak się cieszę!
jaka byłam głupia, że nie zrobiłam paru rzeczy wcześniej, że przegapiłam parę ważnych chwil, gdy trzeba było zrobić to, co do mnie należy!
będąc w depresyjnym amoku zapomina się o najbanalniejszych sprawach, na haju zapomina się o podstawowych wartościach, które sprawiają, że życie jest zajebiste.

podsumowując:
mamy rozwiązanie, mamy sposób wykonania, potrzebuję tylko tygodnia na realizację wszelkich założeń.

a potem wszystko już będzie dobrze, a przynajmniej nie będzie tak tragicznie, jak było ostatnio.

a potem wszystko się ułoży i będę zasypiać wieczorem i budzić się dopiero nad ranem.

a potem będę kochać się ze światem.

a potem będzie największa fuzja świata. pogodzę dolcze z magdą, pogodzę nas wszystkie z louise i z trzech charakterów wytworzonych przez mój umysł stworzy się w końcu jedna, normalna osoba.

mam jeszcze szansę, naprawię wszystko, wierzę w to.

poniedziałek, 12 listopada 2012

take me on the other side.

nie mogę oddychać.

środa, 31 października 2012

don't know where i'm going.

to chyba już koniec wszystkiego.
koniec walki o cokolwiek, koniec walki o szczęście, o życie, o cele.

nie mam już żadnego punktu zaczepienia, niczego na czym mogłabym zacząć budować.
smutny koniec, ale jakże prawdziwy.

jeden prosty wybór, za prosty.
jeden krok, w dobrą stronę.
chociaż innej strony już nie ma.


już nie teraz.
już jest za późno na cokolwiek.
życie? jakie życie?
nie jest już żadną wartością, żadnym wyznacznikiem.
jest przykrym faktem.
a jeszcze bardziej przykrym faktem jest to, że sama je niszczę.
od a do z.
po kolei.
rozwalam każdą drogę wiodącą do dobrych rzeczy.
zostają tylko te złe.

i to one mnie zabiły.

sobota, 20 października 2012

no title pt. XLVIII

tak bardzo niecodziennie jest dzisiaj w mojej głowie.

tak bardzo poleciałam i tak bardzo wiem, że droga wyjścia jest prosta.
tak bardzo chcę wyjść i tak bardzo zdaję sobie sprawę, że nie mogę, bo najbliższe otoczenie jest tak bardzo przeciwko mnie.
tak bardzo łatwo mogłabym zostawić te bliskie mi osoby i tak bardzo mi na nich zależy, że nie mam na to ochoty.
tak bardzo mnie to wszystko boli i tak bardzo dzielnie potrafię to znosić.

jestem tak bardzo dzielna.
zwłaszcza, gdy moje postępowanie graniczy z kompletną głupotą.

sobota, 13 października 2012

all i've got is insane.

w zasadzie to już stoję na krawędzi ogromnej przepaści.
w zasadzie to huśtam się na niej:
spaść - nie spaść; latać - nie latać.
jedno malutkie wychylenie do przodu i lecę, a potem
potem mnie nie ma.
potem jest tylko świst powietrza.

ostatnio prawie umarłam.
nie tak wyobrażałam sobie umieranie. myślałam o życiu przemykającym przed oczami i między palcami, a ja po prostu zamknęłam oczy, nawet o tym nie wiedząc.
odratowali mnie, a jakże. na początku było zdziwienie, że to takie łatwe: umrzeć. potem było niedowierzanie, że byłam tak blisko. potem był zawód, że ktoś zauważył, że nie leżałam tak do końca z zamkniętymi oczami, nie oddychając i nie wiedząc nawet, że odchodzę.

może to powtórzę, to było tak piękne, nierzeczywiste i pokazało mi, że nie mam się czego bać.

jeden krok w stronę przepaści, jeden.
już się coraz bardziej nad nią przechylam.

i dobrze mi z tym.
nie boję się już niczego, już nic nie istnieje.
nie ma uczuć, nie ma miłości, nie ma niczego.

nie czuję kompletnie nic, łzy są kompletnie puste i pozbawione sensu.
ostatnie ludzkie reakcje przed krokiem do przodu.
jest tak blisko, że wydaje mi się to nierealne.

piątek, 5 października 2012

no title pt. XLVII

cóż za przeurocza sinusoida.
krańcowe wycieńczenie psychiczne przechodzi w błogi spokój i szczęście, by potem znowu wrócić do wiecznego dna.
nie umiem znaleźć żadnego złotego środka; zapewne dla takich jak ja on nie istnieje.

przydałoby się wiedzieć, jaką ścieżką idę, w którą stronę, a mijane górki, doliny czy drobne wyboje, uniemożliwiają jednoznaczne wyznaczenie kierunku.

coś zabłysnęło ostrą zielenią na tle głębokiej czerni. nie na blogu, lecz przed oczami, zwizualizowało się na powierzchni powiek, trwało sekundę i prawdopodobnie przez kilka kolejnych dni będzie mnie zastanawiać.
zielony to kolor nadziei. nie żebym wierzyła w tego typu pierdoły, moja synestezja przypisuje tej barwie zupełne inne znaczenia, ale podążę jednak za wierzeniami sporej części społeczeństwa, więc może jednak to nadzieja? byłoby cudownie, zgubiłam ją gdzieś po drodze, przy którymś mocnym i gwałtownym obniżeniem terenu, więc cieszyłabym się odzyskaniem takiej zasadniczo ważnej zguby. oczywiście po tych dolinach, które przemierzyłam od czasu straty, pojawiały się wzgórza lub nawet góry, na których to czasami przewijał mi się przed oczami zarys rzeczonej nadziei, często zamglony, rzadko, ale jednak, wyraźny, lecz zawsze uciekał, zanim zdążyłam wyciągnąć po niego ręce, rozpływał się w powietrzu albo prześlizgiwał między palcami, cały czas będąc, ku mojej rozpaczy, nieuchwytnym.
jeżeli tym razem byłoby inaczej, to może dałabym radę zacząć od nowa układać wszystko w mojej głowie i sercu, a skutki takiego układania przekładałyby się oczywiście na poprawę jakości życia, w sumie to nawet nie takiego chujowego, jak mogłoby się z moich zapisków wydawać.

tyle na dziś proszę państwa, ten zielony może być naprawdę znakiem od chujwieczego, które mnie strzeże i chroni przed złem. albo przynajmniej chcę, żeby było, by zwyczajnie czuć się bezpieczniej.

czwartek, 27 września 2012

till the pain is so big.

wszystko się sypie, rozpierdala się na moich oczach, w moich rękach.
pewnie z mojej winy, zawsze wszystko jest z mojej winy.
mogłabym polecieć, nawet na zawsze.
w zasadzie to nie wiem, co mnie jeszcze powstrzymuje.

nie daję rady w tym ogólnym napięciu, gdzie każdy sukces jest traktowany normalnie, a porażka wytykana w irracjonalnie bolesny sposób. nie twierdzę, że tylko mnie się dowala, sama stosuję podobną praktykę. bo jak inaczej mam się bronić?
nie wiadomo już, kto zaczął, wiadomo tylko, że nikt nie chce odpuścić.
ja już mam dość odpuszczania, by dwa dni później znowu znajdować się w punkcie wyjścia.
litości, moja psychika nadal jest bardzo krucha, nie zniesie dopierdalania na każdym kroku, a już zwłaszcza od jednej z niewielu osób, której zdanie się dla mnie naprawdę liczy.

cytując jakuba żulczyka:
zrób mi jakąś krzywdę.


proszę, bo dłużej tego nie zniosę.

niedziela, 16 września 2012

no title pt. XLVI

brakuje mi słów i możliwości kontroli wszystkiego, co dzieje się wokół mnie. zaczynam prowadzić filozoficzne dywagacje, po czym rozbraja mnie bezsilność, którą odczuwam, gdy widzę, jak bardzo bezlitośnie niesprawiedliwy jest świat.
tak bardzo chciałabym pomóc paru osobom, które naprawdę na to zasługują, a, kurwa, nie potrafię. zrobienie czegoś dobrego uratowałoby moją samoocenę przed opadnięciem na samo dno. niby wszystko jest okay i zaczęłam nawet siebie lubić (co jest ogromnym sukcesem), jednakże czasami nadal poczucie beznadziei mnie przytłacza i powoduje coś w rodzaju smutku. nie umiem tego dokładnie określić; to uczucie, gdy czuję się chujowo, ale jednocześnie wiem, że przecież u mnie wszystko jest okay.

oj, coś czuję, że moje dzisiejsze pieprzenie jest kompletnie pozbawione sensu. i dobrze, aktualnie nic na tym świecie nie jest takie, jakie być powinno, a sens jest tutaj najmniejszym problemem.

czwartek, 6 września 2012

no title pt. XLV

zapominam o tym, co było; to bardzo źle.
tyle razy przejechałam się na ratowaniu świata, a nadal chcę to robić, kompletnie ignorując swoje potrzeby.
uczucia mi wariują, jakie to zabawne, jakbym miała znów trzynaście lat.
trzynaście.
wpieprzona w zaburzenia odżywiania, naćpana efedryną i acodinem, zbierająca drobne na papierosy.
zabawne. wypracowałam sobie już wtedy wszystko, z czym radzę sobie teraz.
interesujące jest to, że z czasem te problemy tracą na sile.
bulimia - co z tego?
narkotyki - co z tego?
papierosy - co z tego? - a, no tak, muszę iść zapalić, cześć.

sobota, 1 września 2012

old flame.

mam coś w rodzaju natchnienia do zmian.
nie wiem, na ile to trwałe, ale jest całkiem przyjemne i motywuje, żeby ruszyć dupę i zrobić cokolwiek ze sobą. za plecami pewnych osób, które nie pozwoliłyby mi niszczyć się i uszczęśliwiać jednocześnie.
nie wiem czy mam siłę na to, ale jest jeszcze jedna koleżanka, z którą dawno nie gadałam, bo przepędziłam ją z mojej głowy. pewnie wróci, wystarczy, że poproszę, że ją zawołam. może nawet przyjdzie drzwiami i zadzwoni przed ich otwarciem. z klasą i kulturą.
poszłabym spać, to chyba już ta pora.

piątek, 17 sierpnia 2012

no title pt. XLIV

i tak padło postanowienie: trzydzieści dni na trzeźwo.
z palcem w dupie moi mili, z palcem w dupie.

naprawiam wszystko powoli. dziwne, udaje mi się tak łatwo wszystko posklejać i włożyć na swoje miejsce.
wszystko robi się takie spokojne, poukładane, przyjemne dla myśli i dotyku.

potrzebuję września.
we wrześniu wszystko się ułoży już tak do końca.
wrześniu, nie zawiedź mnie.
proszę.

niedziela, 12 sierpnia 2012

no title pt. XLIII

czuję się niezręcznie, widząc pięć komentarzy pod wpisem, nie przywykłam do tak wielkich liczb, jednakże dało mi to trochę satysfakcji: ktoś mnie czyta, da się przetrawić mój pseudoliryczny styl. to całkiem miłe.

zastanawia mnie, czy w oczach czytelników jawię się jako współczesna wersja głównej bohaterki książki 'my, dzieci z dworca zoo'. myśl ta nieco mnie śmieszy, zwłaszcza, że na każdym kroku staram się udowadniać sobie i światu (z całkiem zadowalającym mnie skutkiem), że będąc narkomanką nadal jestem normalnie funkcjonującą jednostką społeczną. jest jeszcze coś. nabrałam dystansu do ludzi; dystansu, który sprawia, że słuchanie rozmów moich znajomych stało się całkiem ciekawą rozrywką (aczkolwiek nużącą na dłuższą metę). próbuję sobie przypomnieć, czy ja też kiedyś taka byłam, czy też gadałam tylko o imprezach, a próbę podjęcia bardziej ambitnego tematu spławiałam czymś w rodzaju 'daj mi spokój, nie mam siły myśleć po szkole / w wakacje / w ogóle nie mam siły myśleć'. ze wstydem wracają wspomnienia: dokładnie taka byłam, dokładnie to wyśmiewał we mnie tomek, chełpiłam się wszystkimi pierdołowatymi wartościami, które teraz wywołują pobłażliwy uśmiech na mojej twarzy. nawet nie zauważyłam, kiedy zdążyłam się tak zmienić. po głowie chodzi mi pytanie, czy zmieniłam się sama z siebie, czy też narkotyki odegrały w tym znaczącą rolę.

lecz czy tak naprawdę cokolwiek to zmienia? jestem lepszą osobą, niż byłam rok temu, bardziej świadomą siebie i wpływu otaczającego świata.
nie żałuję niczego, a dzisiaj mijają dwa tygodnie, jak nic nie biorę. nie jestem dumna, nie czerpię z tego satysfakcji. w dużej mierze to zasługa (zapewne niewiedzącego o takowym stanie rzeczy) mojego terapeuty, który wielokrotnie mówił mi, że on wie, że ja dam radę. no kurwa. ja też wiedziałam, jestem uzależniona, ale to nie oznacza, że straciłam zmysły. jak powiem sobie 'nie', to tego się trzymam i tyle.
co z tego wynika? ano tyle, że wytrzymałam te dwa tygodnie i jedyna myśl jest 'no fajnie, spoko. mogłabym tak wytrzymać miesiąc(e), tylko co to da?'. to jest ta tragedia mojego uzależnienia. wiem, że mogę wytrzymać ile chcę, że mam na tyle sił. więc, tak naprawdę, to czemu nie wziąć? z kolei skoro tak jest, to czemu teraz nie wezmę? mogłabym, ale coś mnie powstrzymuje. nawet nie chodzi o to, że nie mam ochoty, bo chętnie bym się czymś uwaliła, tylko przestaję widzieć w tym sens. może to syndrom jakiejś większej zamiany, która zaczyna zachodzić w mojej głowie. problemem jest jednak pewna mocno zakorzeniona we mnie blokada: boję się nie brać w ogóle. moja samoocena jest nadal bardzo niska i fakt, że przestanę być narkomanką formuje we mnie strach przed utratą swojej wyjątkowości.

to żałosne, że bycie ćpunką napełnia mnie dumą.

piątek, 3 sierpnia 2012

live now and forever.

nawalona lekami uspokajającymi prowadzę całkiem przyzwoity tryb życia.

kwiatki pousychały w pokoju, wszystkie, co do jednego.
zastąpię je nowymi, gdy tylko nadejdzie odpowiedni moment, gdy tylko będę w stanie podjąć odpowiedzialność za żywą roślinkę.
dziwne, ale teraz nie jestem w stanie się na to zdecydować.
jak mam dbać o zieleninę w pokoju, skoro ledwo udaje mi się dbać o siebie?

niedługo przeprowadzam się na studia.
tak bardzo na to czekałam, a teraz, gdy przeprowadzka staje się faktem, czuję pustkę.
bo niby co. bo to tyle? tyle pracy, by z palcem w dupie dostać się na studia?
śmieszne. przecież narkomanom nie powinno się udawać w życiu, narkotyki powinny zniszczyć wszystko, sprowadzić mnie na dno, a tak naprawdę to oprócz paru załamań psychicznych każda pojedyncza rzecz w moim życiu jest realizowana dokładnie tak, jak zaplanowałam. to trochę tak, jakbym od dziecka była oszukiwana.
nie twierdzę, że ćpanie jest dobre, ale nie uważam też, żeby przy zachowaniu szczątkowego rozsądku drastycznie rujnowało dotychczasowy byt.

aż się prosi, żebym oberwała bardziej; obok takiego zuchwalstwa przeznaczenie nie może przejść obojętnie.

czwartek, 26 lipca 2012

no title pt. XLII

mam miłość, mam wszystko!

chyba nie potrzebuję pisać dziś już niczego więcej.

sobota, 21 lipca 2012

you know that i could use somebody.

jak mogłam być tak naiwna, by wierzyć, że będzie dobrze?

męczę się z samą sobą i ze światem.
tracę poczucie bezpieczeństwa, najbardziej banalną, ludzką potrzebę.

potrzebuję jednej, konkretnej wskazówki.
jednego bodźca, który zabierze mnie z dala od krawędzi, po której chodzę.
miłość przestaje mi wystarczać, czuję się żałośnie beznadziejna przez to, że śmiałam wierzyć, że będzie dobrze, że będzie łatwiej, że będzie bezpiecznie.

zgubiłam się, znowu.
miałeś mnie odnaleźć, a zgubiłeś się razem ze mną.
brodząc we dwoje we mgle powinno być łatwiej, a tymczasem nasz własny egoizm sprawia, że nie potrafimy znaleźć wyjścia.

dzieci ery komputerów, narkotyków i trudnej miłości.
uzależnieni od leków, od wszystkiego, co pozwala przeżyć kolejny dzień, krzyczący o pomoc i nigdy jej nieotrzymujący. stracone pokolenie bez nadziei na lepsze jutro.
z utraconą kontrolą nad własnymi życiami, z zatraconymi uczuciami, bez jakiejkolwiek możliwości ich odzyskania. nasze szczęście to opiaty, nasz smutek to trzeźwość, nasza energia to stymulanty, nasz sen to relanium, nasze sny to ukojenie, nasze cierpienie to rzeczywistość.
i tak od słowa do słowa, od pełni do pełni, spełnia się czas zamordowanych oczekiwań.
a potem uderza nas świt twardy jak zmarznięte gówno i wywłaszczamy samych siebie z własnego 'ja', z siebie, wymazujemy się z bytu.


życie wypada mi z rąk,
niczego już nie utrzymam,
nic więcej z moich rąk nie uleci,
nicość się skrada,
cichaj, spójrz pod kątem: masz jeden punkt,
tam,
gdzie w świetlnym rozbłysku iskier,
wybucha nagły cień oddechu.

czwartek, 19 lipca 2012

nobody knows where it comes and where it goes.

aha, to już wiemy, czemu było okay.
pieprzone borderline, wszystko poleciało na pysk, nie mam ochoty widzieć nikogo na oczy.

muszę być silna, bo on poleci za mną na dno.
muszę być silna, muszę, muszę.
zacisnąć zęby, powstrzymać łzy, bo inaczej nigdy go z tego nie wyciągnę.

kurwa mać, jestem na granicy załamania nerwowego.

narkotyki to śmieszna rzecz, czasami mam nawet wrażenie, że ich nie potrzebuję.
naprawdę zabawne.

poniedziałek, 16 lipca 2012

wonderful tonight.

przyjemnie jest, gdy euforia, którą odczuwam, nie pochodzi od narkotyków.
nie jest może tak mocna i nieziemska jak ta od ćpania, ale jest tak pięknie naturalna, że sprawia, że płaczę ze szczęścia.
a co lepsze, wystarczy, że zamknę oczy i czuję ją od nowa, za każdym razem tak samo intensywnie.
dokonałam dobrego wyboru, dzięki niemu zaczynam być szczęśliwa. czasami nawet ot tak, bez powodu. w zasadzie to jeszcze trochę i rzygałabym tęczą, a na ulicy widziałabym jednorożce. jak w baśni. pojawia się coraz więcej pięknych słów, myśli już mnie nie duszą, nie muszę ich z siebie wyrzucać, by czuć się lepiej. piszę już z przyzwyczajenia, z czystego poczucia obowiązku, które wypracowałam w sobie przez lata. kiedyś pisanie było swoistego rodzaju terapią, teraz jest czymś więcej niż hobby, a czymś mniej niż pasją.
po prostu miło jest pisać, że jest dobrze.
miło jest czuć się szczęśliwie i bezpiecznie.
miło jest mieć plany na przyszłość, które sprawiają, że się uśmiecham.

dobry nastrój utrzymuje mi się od prawie dwóch tygodni i nic nie wskazuje na to, by cokolwiek miało się zmienić na gorsze. teraz może być już tylko lepiej.

piątek, 6 lipca 2012

carry me home tonight.

chyba to ten moment, gdy brakuje mi słów, a równoważniki zdań już nie wydają się adekwatnymi wyznacznikami treści.

my friends are in the bathroom getting higher that the empire state.

nie brałam niczego od tygodnia, jestem nieco bledsza.
wyniki z matury nawet mnie nie zdziwiły: wiedziałam, że świetnie mi poszła, świadectwo było tylko potwierdzeniem.

uciekam na studia, będzie zabawnie.

'cause just one night couldn't be so wrong, u make me wanna loose control.

od przyszłego tygodnia imprezuję, muszę totalnie stracić kontrolę, by poczuć, że żyję.
to będzie proste i piękne.


za proste, zbyt piękne.

niedziela, 24 czerwca 2012

better off this way.

brakuje mi słów.
ósmy dzień bez narkotyków.
jestem trochę spokojniejsza i nieco bardziej uśmiechnięta.

nie mam ochoty się uwalić niczym.
może na buprę bym się skusiła, bo kto by się nie skusił na szczęście podawane dożylnie.

nieważne, teraz potrzebuję już tylko oddychać, uśmiechać się do słońca i pójść jutro rano biegać, dawno nie biegałam, a lubię to uczucie fizycznego wykończenia - zupełnie innego niż to, które ostatnio odczuwałam.
o ile cokolwiek ostatnio odczuwałam.

igły, strzykawki to twoje zabawki.

środa, 20 czerwca 2012

tonight we are young.

miłość, monar, narkotyki.

jakże żałośnie to wszystko się układa.
zwłaszcza, gdy ma się siłę, by coś zmienić, a nie chce zmieniać się niczego, bo bezcelowość każdego kroku, myśli i czynu uderza co sekundę w twarz, niszcząc wszystko, co mogłoby być lepsze od tego dotychczasowego syfu.

na drodze do normalności stoi tylko jedna przeszkoda, a jest nią myśl:
a co jeśli normalność to nie to, czego pragnę?
to pytanie zabija wszystko.
tak bardzo chciałabym pójść z koleżanką na kawę, ze znajomymi do knajpy w piątkowy wieczór i rozmawiać z ludźmi o czymś innym niż kolejne substancje, jakie ładuję i / lub planuję sobie władować do żyły.

dawno nie widziałam louise, ale ostatnio zaczynam wyczuwać jej obecność.
bardzo mocno, to niemalże wyczuwalny oddech na ramieniu i subtelny zapach cynamonu i cytrusów.
mogłaby wrócić, może ona by mnie wyciągnęła z tego.
może nawet na zawsze.

ładna noc dzisiaj, a ja jestem młoda i wyniszczona.
ale może jednak to jest ta noc, po której wszystko się zmienia.

bo skoro jest wiara, jest siła, motywacja też, a brakuje tylko celu, to może właśnie dziś, ten cel się pojawi i będzie piękny, wartościowy oraz warty każdych starań.

wolałam być bulimiczką niż narkomanką, mimo że to drugie jest zdecydowanie przyjemniejsze.



louise, piękna, tęsknię za Tobą, mogłabyś wrócić i mi pomóc ogarnąć jakikolwiek aspekt życia.

proszę, przestań się już kryć, wyłaź spod tego łóżka, przestań się chować i czekać, aż będzie za późno, by cokolwiek zmienić.

louise fortis. przyznałam Ci nazwisko, należy Ci się.
tylko wróć i mi pomóż.
proszę.


ps. 
płakałam wczoraj. z bólu, po czymś w rodzaju kłótni z m.
jakże piękny to był płacz!
jak bardzo zapomniałam, jak to jest płakać z miłości!
jak bardzo zapomniałam, jak mocno i prawdziwie można kochać!
to mnie uderzyło, jak mocny, gorący podmuch letniego powietrza.
wbrew pozorom - miłe uczucie: płakać, bo mi zależy.
bo nareszcie mi na kimś zależy. cholernie mocno zależy.
to ulga, że nie zapomniałam jak się kocha.

środa, 6 czerwca 2012

no title pt. XLI

czas na zmiany w życiu, a zmiany są takie, że znowu się odchudzam i znowu chodzę do monaru.
nudno, będę tak robić do usranej śmierci, ale 60kcal na śniadanie jest całkiem satysfakcjonującym osiągnięciem.
nowy monarowiec dupy nie urywa, czuję dystans, a to świadczy o tym, że terapeutą to on jest takim nijakim. chuj z tym, potrzebuję pomocy, bo inaczej skończę pod mostem ze szprycą w ramieniu i czyimś fiutem w dupie.

beznadzieja mnie otacza, a gołębie obsrały mi parapet.
cóż za wyjątkowo wulgarny dzień. z tej okazji ubiorę się wulgarnie, tak samo pomaluję i będę palić papierosa po męsku. a potem wrócę do domu i rozpłaczę się, już zupełnie kulturalnie, jak małe dziecko.
chodzimy po sinusoidzie, pamiętajmy o tym przy wstawaniu z łóżka.

niedziela, 3 czerwca 2012

no title pt. XL

nie wyjdę z tego, nigdy.
kolejne gówno, podane do żyły na jakiejś melinie.
nawet nie chcę wychodzić, ale cii.

nie wstyd ci narkomanko, nie żal ci
tych zmarnowanych chwil pięknych?


niczego mi już nie brakuje, niczego już mi nie potrzeba.
od teraz oficjalnie przestaję zabiegać o szczęście.
tu, na dole jest bezpiecznie.


feel free to join.
we have drugs.

wtorek, 8 maja 2012

let me die in the morning.

znowu wkopałam się w coś dziwnego.
znowu się niszczę, mimo że miało być już tylko lepiej.

nie panuję nad sobą, nie umiem w niczym odnaleźć spokoju.
znowu potrafię działać tylko destrukcyjnie na siebie i bliskich.
o ile pierwsze to coś zupełnie normalnego, o tyle to drugie sprawia, że czuję się jak ostatni śmieć, co napędza wszystko, co związane z autodestrukcją, czym ranię bliskie mi osoby, więc znowu czuję się beznadziejnie i tak dalej, i tak dalej, pętla się zamyka, rany pogłębiają bez chwili przerwy, by mogły się choć trochę zagoić. błędne koło, z którego nie potrafię uciec.
kiedyś jeszcze myślałam, że potrafię, teraz już wiem, że to tylko iluzja wynikająca z tego zapętlenia, które powoli odbiera mi zmysły.
instynkt samozachowawczy został zdegradowany do nieznaczącego wyrażenia, odruchy nie istnieją, wyzbyłam się ich, czego skutkiem jest to, że normalni ludzie uciekają od bólu, a ja brnę w niego bardziej, mocniej, głębiej.
przestaję dostrzegać w czymkolwiek cel, a przecież, o ironio, powinno być lepiej, bo wszystko się układa i mogłabym być szczęśliwa.
nie pozwalam sobie na szczęście. szczęście definiuję szeregiem reakcji chemicznych, które zachodzą w moim organizmie po wstrzyknięciu kolejnej dawki syfu, od którego zaczynam się uzależniać.
zupełnie co innego niż poprzednie uzależnienie, w tamto popadłam świadomie, pragnęłam jego, a to pojawiło się znikąd, tak samo jak przerażenie tym, co potrafię odwalić, by dostać to, czego chcę.

nie potrafię już ciągnąć w górę, nawet jeżeli chcę.
teraz powoli, ciężko i boleśnie osuwam się w dół.
dziwne, bo w tej całej podróży na dno pozwalam sobie czasami na odrobinę trzeźwego, niechemicznego szczęścia, które wydaje się takie piękne i kolorowe, że aż nierzeczywiste.
jako, że jest tak nierealne, to po co się nim przejmować, po co je dogłębnie przeżywać?

po co w ogóle żyć, skoro wszystko, co piękne przeraża, a bezpieczny zdaje się być tylko i wyłącznie dobrze mi znany bolesny smutek?

nie mając niczego, nie ma strachu, że się coś straci, pewnie dlatego pozwalam sobie na otwarte ryzykowanie i dumne kroczenie po granicy życia i wegetacji.
a ja, naiwna, myślałam, że miłość rozwiąże moje problemy, że jak jest miłość, to może być już tylko szczęście, że miłość mnie obroni przed samą sobą, że miłość wyciągnie mnie z tej otchłani, w jakiej się pogrążam. miłość to zbyt mało, żeby mnie uratować, ale zbyt dużo, by pozwolić mi spokojnie zginąć.
jedynym skutecznym rozwiązaniem byłaby kompletna przebudowa całego mojego świata, wszystkich schematów, które sobie stworzyłam, ale przecież taki tchórz jak ja w życiu nie zgodzi się na tak radykalne zmiany, które nie gwarantują, że będzie lepiej. one dają tylko nadzieję.
a nadzieją to ja już się przez parę ostatnich lat swojego życia stanowczo przejadłam.

zawołałabym o pomoc.
naprawdę bym zawołała.
tylko się boję.
kurewsko.
że ją naprawdę otrzymam.

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

no title pt. XXXIX

pustka.
dzisiaj chyba istnieją już tylko słowa-klucze, a to przykład jednego z nich.

oprócz tego pojawiają się jeszcze:
nietrwałość.
uczucia. (to akurat takie banalne, ale jednocześnie bardzo ważne)
samotność.
szczęście.
zawiedzenie.

nie potrafię skoncentrować myśli, wszystko wali się na raz na głowę i można odnieść wrażenie, że świat rzuca problemy pod nogi w formie ściśle skoncentrowanych pakietów, które wyglądają niepozornie, ale po rozpakowaniu przesłaniają całe niebo.

wtedy już jest za późno na jakiekolwiek rozsądne kroki, wtedy pozostaje już tylko wybierać komu zada się ból, a komu da szczęście.
ważne jest jedno: swoich wyborów nie można żałować. nie można pozwalać na pojawienie się jakichkolwiek wątpliwości. nie można wątpić, trzeba wierzyć w słuszność tego, co się robi.

nie wiem, co odnalazłam wczorajszej nocy, ale mam pewność, że jest cenne i nie mogę tego wypuścić z rąk i jeszcze parę słów-kluczy na zakończenie:
zjazd.
osiemset.
wszystko.
obietnice.
koniec.

ale warto pamiętać, że coś się kończy, coś się zaczyna.
u mnie chyba właśnie się zaczęło.

wtorek, 17 kwietnia 2012

no title pt. XXXVIII

miałam być szczęśliwa, a zaczęłam szukać problemów, od nowa.
okazało się ich być całkiem sporo, więc z powodzeniem niszczę się dalej.

mimo że komuś zależy, że ktoś o mnie dba.
nie umiem zrezygnować z destrukcyjnych zachowań.

nie wiem już, po co to wszystko, nie wiem dlaczego.
to już nawet nie jest tak, że źle się czuję.
po prostu jest mi smutno, bardzo smutno, a być nie powinno.
gdy pojawia się smutek, nic nie jest ważne.
wszystko się zlewa w jedną szarość, mimo tego, że słońce zachodzi pomarańczem, chmury płyną różem, a włosy pachną wiatrem.

najbardziej absurdalna rzecz, jaka chyba mogła się zdarzyć w moim życiu.
jestem szczęśliwa, a temu szczęściu towarzyszy smutek znikąd, jakby przyzwyczaił się do pomieszkiwania w mojej głowie.

nie mogę podejmować decyzji, trwanie w półstanie jest bezpieczne, a właśnie teraz tego potrzebuję.
bezpieczeństwa.
konkretniej to pasów bezpieczeństwa, które uchronią mnie przed ogromnymi ranami powypadkowymi po każdym zderzeniu z życiem.

jedynym oparciem, jakie w tej chwili mam to oparcie krzesła.

środa, 28 marca 2012

no title pt. XXXVII

tańczę z diabłem, z ogniem, z pożądaniem.
lubię tę zabawę, jakbym znów miała piętnaście lat.
lawirowanie pomiędzy uczuciami, unikanie ich jak ognia, kolejne gry, zabawy.

tak, tak miało to wyglądać.
a wygląda tak, że nad niczym nie panuję, że tętno mi wariuje, że czekam na każdą wiadomość z dziwnym napięciem w okolicach brzucha.

rzygam tęczą, sama się sobie dziwię, miejscami nawet się tego brzydzę.

ale kogo to obchodzi, gdy pierwszy raz od półtora roku jestem szczęśliwa?
ot, taki oksymoron:


szczęśliwa dolcze.

czwartek, 15 marca 2012

i wish i had an ocean.

o proszę, a jednak potrafię być pozytywna.
powtarzam ten sam schemat, którego się zawsze boję, a ostatecznie i tak go używam, czyli ciąg nauki, pracy, kontaktu z ludźmi i chodzenia wszędzie na piechotę. zapewne skończy się, jak zwykle, gwałtownym obniżeniem nastroju, ale na razie o tym nie myślę.

jest lekko, spokojnie, niemalże szczęśliwie.
bez narkotyków, o dziwo.

jadę do krakowa w przyszły weekend, będę szukać inspiracji do pisania i zgubionych emocji.
jak zwykle nie potrafię pisać, mając dobry humor, nie lubię tej zależności.
idę po kawę; kawa inspiruje.

wtorek, 6 marca 2012

no title pt. XXXVI

znowu to samo, znowu planowanie zemsty dodaje mi sił i energii.
nawet więcej niż sama realizacja.
odnajduję się w rzeczywistości, zaczynam stanowić jej integralną część.
to chyba dobrze, to tak, jakbym odnajdywała samą siebie,
w końcu.

wtorek, 28 lutego 2012

no title pt. XXXV

jest zimno, znów pada śnieg, a gdybyś wiedział, co u mnie,
pękłoby Ci serce, zapewne.
jestem trochę bledsza.
zgubiłam wszystko.
została mi kawa, papierosy i rozmowy z ludźmi przez internet.

nie wiem, jakim cudem jeszcze zmuszam się do zrobienia czegokolwiek.
śnieg mnie irytuje, a kawa ma jakiś obrzydliwy posmak.
najwyższy czas iść udawać, że żyję.

sobota, 18 lutego 2012

no title pt. XXXIV

szczęście jest we mnie.
tak mi powiedział.
nie znam jego imienia, nie wiem o nim nic, nie licząc paru długich maili pisanych z uśmiechem na twarzy.
ale uwierzyłam i coś tam odnajduję.

chyba nawet to cholerne szczęście.
tak jakbym wychodziła na prostą.
jedną nogą stoję w świecie opioidów.
ale drugą stoję w tym realnym, który wydaje się piękny i błyszczący.

będę szukać dalej, taki jest plan.
pierwszy od dawna, który nie jest destrukcyjny.

poniedziałek, 13 lutego 2012

no title pt. XXXIII

straciłam słowa.
tak mi się wydaje, bo ostatnio nie układają się w nic sensownego, co mogłabym zapisać.
może teraz, nagle, zacznę pisać tak normalnie, zwyczajnie, codziennie?
że właśnie wstałam, wypiłam kawę, robię detoks i chyba czuję w sercu coś mocnego, do czego nie chcę się przyznać? mogę i tak. oprócz tego odkryłam, że ludzie wszędzie są tacy sami i nie ma sensu szukać czegoś wyjątkowego - chyba w tym wypadku trochę się zawiodłam.

nie, coś nie pasuje, przecież ja tak nie piszę. ja piszę swój pseudoliteracki bełkot, jaki siedzi mi w głowie i który tak łatwo spływa z niej na klawiaturę. choć ostatnio czuję się ograniczona, chociaż wydaje mi się, że straciłam słowa - one nadal są w mojej głowie, tylko wariują bardziej niż zwykle, bo i bardziej niż zwykle bije serce, a ja za nim nie nadążam, nie teraz, gdy łykam wszystko, co wpadnie mi do ręki, byleby zabić głód, jaki pozostał, gdy stwierdziłam, że branie codziennie dwóch, trzech paczek kody to przegięcie. wracając jeszcze do stylu 'co dziś zrobiłam', to znalazłam sobie dawno zapomniane dwie żółto-zielone tabletki o wdzięcznej nazwie tramal. całe sto miligramów wybawienia od ustawicznego bólu mięśni i brzucha, całkiem miło, chyba skoczę po drugą kawę, z kawą lepiej się pisze.

jest i kolejna kawa, prochy zażyte, teraz tylko czekać, aż ból minie i będę w stanie się ubrać i wyjść na ten kurewski mróz, żeby doczołgać się do szkoły i udawać, że wszystko jest okay. jak zawsze. zawsze się udaje, że wszystko jest okay, bo po co niby pokazywać światu, że jest się słabym, że nie radzi sobie z niczym, że, oprócz ładnie pomalowanych paznokci, nic w moim życiu poprawnie nie działa.
nie mówiąc już o tym, że coś dziwnego dzieje się w mojej głowie, że za dużo myślę o kimś, kogo tak naprawdę nie znam, o kimś, kto zauroczył mnie paroma pięknymi słowami i wiarą, że jest we mnie szczęście.
może nawet zaczęłam w to wierzyć, może nawet dlatego tłumię drżenie rąk i ochotę na olanie wszystkiego i naćpaniu się, żeby tylko było lepiej, żeby już tylko nie czuć.

może nawet dlatego teraz się uśmiecham.
może nawet dlatego od soboty uśmiecham się częściej, bardziej i szczerzej.
i może właśnie dlatego znajduję i dopuszczam do siebie szczęście.
czasami, szczątkowo, ale dopuszczam.

czy to nie wspaniałe?

środa, 25 stycznia 2012

save it for sunday.

z przemyśleń w autobusach, samochodach, na przystankach i deptakach.

24.01
nie wiem, co się dzieje, nie wiem, w co się wjebałam i jakim cudem sobie na to pozwoliłam, skoro wiedziałam, jakie będą efekty. jestem uzależniona, już nie tylko psychicznie, cały mój organizm domaga się kolejnych dawek kodeiny, nie wiem, jak mogłam być tak głupia, nie wiem, gdzie szukać pomocy, ale jeszcze o tyle nad tym panuję, że chcę jej szukać, wszystkimi możliwymi sposobami. idę prywatnie do lekarza, może dostanę coś, co pomoże mi przetrwać skręta, idę do psychiatry, może pomoże mi i przyspieszy terapię, na którą czekam od maja zeszłego roku, idę do psychologa, może prywatnie znajdę pomoc, może pójdę do szkolnego, nie wiem już, co robić, kodeina zawładnęła moim życiem, nie ma panny zeppelinowej, jest zwykła kodziara, panna kodeinowa, nie chcę ćpać, ale nie wyobrażam sobie życia bez tego, nie widzę mojej przyszłości bez kodeiny, chcę spróbować morfiny, chcę spróbować każdego pierdolonego opioidu, chcę wjebać coś w żyłę, potrzebuję mocnego wejścia, silnych odczuć, muszę odzyskać uczucia, które zabrały mi antydepresanty, po opio czuję, ale nie mogę cały czas chodzić na haju, stąd nie ma wyjścia, ratunku, ratunku, ratunku, jestem uzależniona, potrzebuję kurwa pomocy.

25.01
prowadzę chyba najmniej zdrowy z możliwych trybów życia. to takie przemyślenie, gdy stoję na przystanku, paląc, pijąc energy drinka i zastanawiając się, kiedy się zaćpam. nie wiem, gdzie szukać pomocy, chyba po mojej lekcji chemii pójdę do poradni psychologicznej, tak z braku innego racjonalnego pomysłu na życie. bo mój aktualny pomysł to ćpanie do upadłego, hajcowanie się czym się da, szukanie coraz to nowych wrażeń, mimo że nie chcę być uzależniona. nie chcę, ale jestem, o ironio, kurwa, chyba jednak chciałabym umrzeć.
zdecydowanie chyba.

czwartek, 5 stycznia 2012

headlights look like diamonds.

dużo muzyki i kodeiny.
dużo wszystkiego, lęki wróciły, ale chyba już o to nie dbam.

chyba nie dbam o nic, nawet o pisanie, liczą się tylko papierosy w oknie.
chyba czuję się samotna, internet daje mi namiastkę bliskości.

uczucia zastępuję kolejnymi zdjęciami.
uczucia przestają istnieć, czuję, że je tracę.

nie odezwał się do mnie od dwóch miesięcy, chyba jestem trochę bledsza.

archiwum.