piątek, 20 czerwca 2014

ground your sense of worth.

zapieprz zaczyna mnie przerastać i nie mam gdzie uciekać. jestem tak naprawdę o krok od poddania się, jedyne co mnie powstrzymuje to perspektywa wyrzutów całego świata do mnie o to, że nie udało mi się zdobyć na jeszcze jeden desperacki zryw.
chciałabym stracić świadomość na te dwa tygodnie, pracować jak zwykły robot, a potem ocknąć się, gdy już będzie po wszystkim. nawet nie chodzi mi o myśli, które mówią, że nie ogarnę takiej ilości pracy na raz, tutaj chodzi o przerażenie perspektywą porażki i o konieczność przyznania się potem do niej, a także konsekwencje tego w postaci zawiedzionych min bliskich mi osób.
kurwa, nie potrafię się zebrać do zapieprzania, ale nie potrafię też siedzieć bezczynnie. zrobiłabym sobie jakąś krzywdę, ale tym razem to nie jest rozwiązanie, które przyniosłoby jakikolwiek skutek, więc chyba po prostu wezmę tabletkę nasenną i skulę się w łóżku modląc się, żeby przez noc coś, cokolwiek się zmieniło. naiwna ze mnie dziewczyna.


edit.
tak bardzo zatęskniłam za czasami, gdy miałam piętnaście lat, przeżywałam pierwsze miłości i z trudem zbierałam kasę na paczkę fajek. nikt nie powiedział mi jak żyć, nikt nie pokazał mi, jak powinnam postępować, zostałam najzwyczajniej w świecie wrzucona do rzeczywistości, o której nic nie wiem i z którą nie umiem sobie radzić. chcę do domu, a przecież to już ten etap, gdzie dom jest miejscem, w którym mieszkam na co dzień, to już nie ciepły kąt pod okiem kochającej mamy. boże, tak bardzo sobie z tym wszystkim nie radzę, czuję, że za niedługo oszaleję, że za dwa tygodnie, kiedy to wszystko się skończy, moja psychika kompletnie odmówi posłuszeństwa i zamiast pracy przez całe wakacje, będzie na mnie czekać biały, sterylny pokój z kratami w oknie. co gorsza, chyba właśnie tego pokoju pragnę teraz najbardziej na świecie, oprócz tego, że chcę, byś mnie przytulił mocno, obiecał, że się mną zajmiesz, że przecież poradzę sobie ze wszystkim, że zaplanujesz mi dzień i dopilnujesz, żebym robiła to, co należy. kurwa, chyba dzisiaj nie wytrzymam i zrobię coś, czego nie powinnam i nie mogę robić. widząc krew człowiek ma pewność, że żyje, że jeszcze nie umarł.

środa, 11 czerwca 2014

no title pt. LXVI

zdawałam sobie sprawę z tego, że w życiu jest kilka takich dni, które są skarbem, a tymczasem okazało się, że nie jest dokładnie tak, jak sądziłam. tych dni jest o wiele, wiele więcej, tylko nie klasyfikuję ich w ten sposób, bo swojego czasu ułożyłam sobie niemalże nieosiągalną definicję, o którą praktycznie nic nie było w stanie się otrzeć. teraz nieco dojrzałam, więc przyszła kolej na zredefiniowanie otaczającej mnie rzeczywistości i nagle okazało się, że przy odrobinie wysiłku każdy dzień, w którym spotkam się z nim jest bezcenny, warty zapamiętania do końca życia, więc spisuję go, by nie pozwolić mu nigdy uciec.

i właśnie w taki sposób przyszło lato; rozprężyło powietrze dookoła mnie, pozwalając doceniać i znosić znacznie więcej niż dotychczas.

sobota, 7 czerwca 2014

radioactive paradise.

właśnie tak miało być.
nie idealnie, nie sielankowo, tylko dokładnie tak, jak jest teraz. piękna mozaika uczuć tworzących każdy kolejny dzień; mieniąca się w słońcu i odbijająca blask naszych oczu.
nadal dość często zdarza mi się podłapywać te moje autodestrukcyjne nastroje, powodujące pojawianie się sporej ilości niebezpiecznych koncepcji, którym czasami nawet się poddaję, ale nigdy nie na tyle długo, by się bezmyślnie zanurzyć w ich realizacji. wizja wyburzania kolejnych mniej lub bardziej ważnych fundamentów mojej egzystencji nadal mi przypada do gustu, ale pojawiły się wartości, które stawiam zdecydowanie ponad jakiekolwiek moje chore zapędy. to przecież ten moment, gdy muszę się ustatkować, ułożyć sobie choć trochę przyszłość i, o dziwo, właśnie tego na tę chwilę pragnę najbardziej na świecie.

ułożyć tę przyszłość z kimś, kogo odnalazłam przypadkiem, nawet nie szukając, nawet nie marząc, że jeszcze kiedykolwiek znowu poczuję coś tak naturalnie, mocno i nagle. minęło już parę miesięcy, a ja nadal wychwytuję w sobie narastającą euforię przed każdym spotkaniem, drżę pod każdym pojedynczym dotykiem i zasypiam cicho szepcząc naiwne, jak na dwudziestolatkę, słowa o miłości. i tak właśnie miało to wyglądać.

archiwum.