środa, 28 grudnia 2011

something 'bout lonely nights.

grałeś i śpiewałeś mi neila younga.
brakuje mi tego.

ostatnio jestem samotna.
papierosy w oknie już tak nie cieszą.

piątek, 23 grudnia 2011

that five seconds after your heart begins to break.

miał być domek na końcu świata: ostoja spokoju i bezpieczeństwa, a jest pałac z piasku. nawet nie z piasku, pałac budowany z opioidowych pyłków, bardzo piękny, ale jakże niestabilny.

zniknął ból, a jeżeli się już pojawia to jest cichy, przytłumiony, jakby znajdował się mile ode mnie. teraz moją inspiracją jest spokój i cisza, to jest takie przepiękne. im więcej wezmę tym jest spokojniej, dlatego czasami idę za daleko. poznaję ludzi, którzy są tak samo spokojni jak ja, którzy znają świat bardziej i widzą szerzej. to z nimi teraz się dogaduję, inni przejmują się za bardzo, nie mogę tego znieść.

jestem zaćpana, ale nikt nie zauważa.
jestem milsza, nie mówię tyle co zwykle, a jeżeli już to przytłumionym, cichym głosem.
nie, nie boję się uzależnienia.
już jestem uzależniona. czasami chcę szukać pomocy, ale mija mi z momentem, gdy przekraczam próg apteki.
kolejne dawki działają nieco słabiej, dlatego czasami robię przerwy, zmieniam kodeinę na tramadol.
niektórzy wróżą mi dworzec, jeszcze inni wierzą, że dam radę i trzymają za mnie kciuki.
krąg się zamyka, biorę kolejną dawkę, odpływam, odpływam razem z innymi i już nie szukam wyjścia.
domek na końcu świata staje się nierealny, ale nadal wierzę, że kiedyś będzie.
wierzę, że będzie z kimś, kogo poznam w niezwykły sposób. z kimś, kto weźmie mnie za rękę i nie będzie nic mówił, przynajmniej wtedy, gdy cisza będzie najpiękniejszym, co może istnieć.

ostatnio tak żyję.
laptop, papierosy, kodeina, knajpy,
cisza, cisza, cisza, cisza, cisza, cisza, cisza, cisza, cisza, cisza, cisza, cisza, cisza, cisza, cisza, cisza...

czwartek, 22 grudnia 2011

and giving you codeine.

facebook się rozwija i udostępnił całkiem ciekawą funkcję.
tak więc siedzę i przeglądam swoją historię.

i tak sobie przypomniałam o moich marzeniach, które jakoś zostały pogrzebane pod zgliszczami mojego nieudanego związku z tomkiem.
miał być domek na końcu świata, to było najważniejsze i chyba nadal będzie, tylko położę się spać i wszystko zaplanuję, jak dawniej. tylko się położę i będę marzyć i planować życie, żeby było perfekcyjne.
trochę boli, ale boli dlatego, że widzę moje błędy i konkretne miejsca i daty, gdzie je popełniłam.
trochę bardziej boli, ale to dlatego, że widzę, jak byłam szczęśliwa. teraz po prostu wszystko olewam, to już nie jest szczęście. jakbym przez ten rok dojrzała o parę lat.


jakby kodeina dodała mi dwudziestu lat życia.

jak jest?
jest spokojnie, opanowanie, nie ma niczego nagłego, mogę się zmusić do wszystkiego, uczę się trochę, trochę palę, czasami tańczę, ostatnimi czasy na śniegu, bo spadł.
chyba tuszuję ból, ale nie chcę się do tego przyznać, nawet przed samą sobą.

ostatnio do niczego nie chcę się przyznać przed samą sobą.
zwłaszcza do tego, że nie jestem szczęśliwa.

piątek, 16 grudnia 2011

i'm gonna marry the night.

jednak nie.
to znaczy, jednak zapomniałam.
albo kodeina daje mi niesamowite uczucie wyjebania.

właściwie to miałam nie brać do połowy stycznia, ale litości, kto się tym przejmuje, kiedy mogę wziąć te dwadzieścia tabletek, zapić colą i tańczyć na stołach, mając pod sobą cały świat.
kto się w ogóle czymkolwiek przejmuje, gdy ma się znajomych, którzy zrozumieją wszystko, a potem tylko wrócą do domu taksówką, by następnego dnia znów dać radę pić, ćpać i bawić się tak, jak robią tylko ludzie w filmach i serialach.
wracamy kulturalnie, przed północą, po dwudziestej czwartej nie dzieje się nic dobrego.
przestaję panikować, wyłapuję z powietrza wszystko, co pozytywne od tlenu zaczynając, a na emocjach kończąc.

noce się nie kończą, wracam, palę papierosy i do czwartej nad ranem przeglądam cały syf, jaki serwuje mi internet. latem o tej godzinie już by świtało, ale jest zima, więc pozostaje tylko zastanawiać się, czy chmury unoszące się z ust to dym czy najzwyklejsza w świecie para. zasadniczo to czasami udaje mi się sobie wmówić, że to wszystko, co negatywne, złe i chore we mnie, ucieka i stapia się z powietrzem.

obyś się tego nawdychał i zdechł kochanie.

czwartek, 15 grudnia 2011

no title pt. XXXII

kurwa mać, byłam święcie przekonana, że zapomniałam!
znowu to samo, znów zbytnio wyidealizowałam swój świat w głowie, znowu przegięłam, biorę za dużo kodeiny, czuję, że jestem uzależniona, ostatkami sił bronię się przed wzięciem kolejnej dawki.
coś rozsadza mi głowę, czuję, że życie się ode mnie odrywa.


nie nie nie.
nie umiem pisać, potrzebuję kolejnej dawki opioidów, tylko teraz o tym myślę.

boże, jeżeli istniejesz, ratuj mnie.
ratuj mnie, bo nie dam rady.

sobota, 3 grudnia 2011

my body is a cage.

jest coś niesamowicie pociągającego w wyniszczaniu swojego organizmu.
bo w zasadzie czemu nie?

nikt nie podał mi nigdy konkretnego powodu, by tego nie robić. jest zawsze tylko jeden argument o treści 'bo to szkodliwe / niezdrowe'. pytanie, czy osoba, która z własnej woli wyniszcza się kawałek po kawałku, przejmuje się jeszcze tym, co szkodzi jej zdrowiu, a co nie.
odpowiedź znaleźć bardzo łatwo, wystarczy, że odpalę kolejnego papierosa. rozumiecie, to takie uczucie, gdy kolejne dni zlewają się w jeden i towarzyszy temu totalna fascynacja tym faktem. nie powinnam, nie mogę, nikt nie rozumie dlaczego. kiedyś może i uznawałam to za coś, co mogło intrygować innych, teraz uznaję to za kolejny stopień mojego zobojętnienia na świat. nie potrzebuję niczyjej litości, potrzebuję walki, a przecież ze światem walczyć nie będę, niech się dzieje co chce, bylebym panowała nad tym, co się dzieje wewnątrz mnie.
na szczęście znowu udało mi się dojść do stanu, gdy nic we mnie nie uderza, gdy to ja wybieram uczucia, jakie żywię do innych ludzi.

czuję się lekko psychodelicznie, zaraz pójdę do knajpy z ludźmi, którzy może i nawet przejmują się bardziej niż ja, ale na pewno rozumieją to, jak łatwo można stracić zainteresowanie otoczeniem i tylko pić piwo, palić papierosy mając świat za nic, mając po prostu wyjebane.

mam coś nowego, dobrze wchodzi. nie wnikałam co, mało mnie to obchodzi. ważne, że czuję się po tym ponad światem; albo inaczej: świat zaczyna funkcjonować wewnątrz mnie. cudowne uczucia towarzyszą mi tej nocy, to dobra noc, żeby umrzeć, ale to chyba jeszcze nie czas, może kiedy indziej, gdy znowu życie będzie skupiało się w mojej głowie, wtedy można się wszystkiego łatwo pozbyć mając pewność, że nic nie zostanie przypadkiem pominięte.

dziś bez pointy, za dużo nahejtowałam w ten tydzień, by jeszcze silić się na literackie, pseudometaforyczne zakończenia; zostawiam was więc z waszymi myślami, może kiedyś spotkamy się na skraju świata.

/ze wczorajszych przemyśleń w autobusie.

czwartek, 24 listopada 2011

blowing it to hell and gone.

zabrakło określeń, tak nagle.
nie wiem, czy to już ten moment, kiedy uodporniam się na ból, czy po prostu on zniknął.
ktoś, na razie w subtelny sposób, odciąga moje myśli.
dziwy nad dziwkami.
mam ochotę znów zagrać w tę grę na pograniczu moralności i taki też jest plan na najbliższe tygodnie.

piątek, 11 listopada 2011

when you grow up, your heart dies.

odczuwam fizyczne skutki męczących mnie chorób.
chyba to jest bodźcem. chyba to mówi, żeby coś zmienić. potrzebuję jeszcze tylko jakiegoś sukcesu. jednego, drobnego sukcesu, który udowodni mi, że warto.
chyba zdecydowałam jakie studia. dziwne: mieć plany na przyszłość inne niż te, o których rozmyślałam przez ostatnie lata.
serce umiera.

niedziela, 6 listopada 2011

cut out all the ropes.

wracam do tego, co było.
do ściągania coraz to nowych płyt, szukania undergroundu w muzyce, ale nie stylu, tylko totalnie niszowej muzyki, cudownej, ciężkiej do zrozumienia.

czyste biurko jest nieziemsko inspirujące. zaczynam mieć ochotę zrobić coś ze swoim życiem, pierwszą od dawna ochotę, zaczynam widzieć konkretne plany na przyszłość, widzę moje studia, widzę pracę, widzę rodzinę.
mam marzenia. dziwne, bo myślałam, że już nigdy sobie na nie nie pozwolę.
przestałam czuć jakąkolwiek presję.
jest dobrze.


ps. ostatnie zdanie napisałam nieświadomie. po prostu moje palce przeleciały po klawiaturze. potem tylko to przeczytałam i uśmiechnęłam się stwierdzając, że w zasadzie to tak: jest dobrze.

sobota, 5 listopada 2011

keep talking.

będzie zima. taka piękna, będzie padać śnieg, ale nie taka zamieć, lecz powolnie opadające płaty śniegu. Będę siedzieć na altance z gorącą herbatą, owinięta pięcioma kocami. mogłabym  tam zasnąć i umrzeć, to chyba byłoby piękne. ideały piękna załamują się w płatkach śniegu, zaburzają sieć krystaliczną wszechświata. czuję, jakbym odwoływała się do barokowych koncepcji pojmowania otoczenia.

muszę uciec, chyba teraz.

love and war.

jestem pijana. znowu. coś boli w środku. nieziemsko boli.
co jest kurwa?

czwartek, 27 października 2011

fight for all the wrong reasons.

wszystko, czego potrzebujesz to krzyk.
przeraźliwie głośny, mocny, który uświadomi ci, że nie ma już niczego, że nikt nie słyszy.
idziesz dalej w deszczu, uśmiechasz się i rozpadasz na miliony kropel, a potem jest słońce, wznosisz się do nieba, do gwiazd, a gdy już są tak blisko znów boleśnie spadasz na ziemię, uświadamiając sobie, że tak naprawdę to tu należysz.
masz korzenie, nie wiedząc nawet o tym. coś, co niesamowitą siłą trzyma cię w jednym miejscu twojego życia i nie pozwala ruszyć dalej. wychylasz się lekko do przodu, widzisz tylko rozmyte kolory. nie rozmawiasz już z gwiazdami, bo on zabił ich magię, opowiadając o każdej jakąś historię, nadając im naukowe nazwy i pokazując je palcem podczas nocnych powrotów do domu. właśnie wtedy one sprzeniewierzyły się przeciwko tobie, teraz tylko śmieją się i kryją za kolejnymi chmurami.
każdy twój gest jest beznadziejnym wołaniem o miłość, każda kolejna butelka wina, każda kolejna kolejka wódki. jest coś seksownego w siedzeniu z laptopem na kolanach i piciu alkoholu wprost z butelki. demolujesz świat w swojej głowie, bo wielki burdel jest łatwiej posprzątać niż nic nie znaczące porozrzucane fragmenty siebie. każdy ruch wydaje się być próbą ucieczki, zrywem do długiego biegu, w którym gubi się ból, ale tak naprawdę brakuje odwagi na cokolwiek. wszystko stało się symbolem przeszłości, teraźniejszość się sypie, a przyszłość wydaje się bezsensowna, od kiedy nie ma już marzeń.
tracę siebie, stałam się powłoką pełną sertraliny i alkoholu.
chyba czas w końcu przestać udawać, że jest okay.
w oczach nie mam już prawdy, jest tylko kłamstwo, którym karmię sama siebie.
lepiej przestaje znaczyć łatwiej.

piątek, 21 października 2011

no title pt. XXXI

notatka dla samej siebie:
nie pić na pusty żołądek.

powinnam coś ze sobą zrobić, ale wszystko odeszło. nie ma miłości, nie ma życia w nadziei, pozostała głucha pustka. zabijam ją wypadami do pubu i oszałamiającą ilością piwa, po której nie trafiam w klawiaturę i dziękuję w duchu ludziom, którzy wymyślili autokorektę.
mam straszną ochotę skurwić się ostatecznie, jak zawsze, gdy zaczynam względnie ogarniać swój umysł po rozstaniu, ale w mojej głowie nadal jest ta cząstka, która bezgranicznie tęskni. pojawia się strach przed tym, że za minutę muszę wstać i żyć, ruszyć dupę do łazienki i pewnie znowu będę rzygać, bo co innego może robić bulimiczka czekająca na terapię. znowu zobaczyłam louise, śmiała się ze mnie, śmiała się z tego, jak nisko upadłam. śmiech wyrażający swoje pobłażanie nad tym, jak  strasznie staram się udowodnić samej sobie, że dam radę. nadal jestem za gruba, za mało idealna, zbyt śmierdząca papierosami i piwem, zbyt niedoskonała, by ona mogła odejść w spokoju. za dużo się masturbuję, moje fetysze bólu zaczynają przejmować władzę nad zbyt wieloma aspektami życia, klawiatura jest zbyt mała, by wyrazić, jak podłe obrzydzenie czuję w stosunku do samej siebie. piszę jednym ciągiem, pomijam akapity, przestaję oddzielać cokolwiek w moim życiu, myślę, że w całości będzie lepsze, ale to gówno prawda, mam ochotę przeklinać i robić wszystko, czego on nie chciał, tak naprawdę to nadal go kocham, tylko przestałam walczyć, bo nie widzę w tym sensu, prochy tłumią ból, śmiech zagłusza łzy, a sen jest substytutem miłości.
jest cichym krzykiem o pomoc i akceptację.

znowu się zgubiłam, pomocy.

niedziela, 2 października 2011

no title pt. XXX

mam chory przerost ambicji, który zmusza mnie do ślęczenia nad książkami po dwie, trzy godziny dziennie. marzy mi się co najmniej pięć setek na maturze, a w zasadzie to czemu i nie 7, ze wszystkiego, oprócz polskiego. o ironio, bo uwielbiam pisać. z tym, że dla mnie pisanie to wyłamywanie się poza schematy, szukanie własnych ścieżek, a nie przecieranie utartych szlaków i gorączkowe próby wstrzelenia się w klucz.

dnie wypełniają się nauką, płaczem i jazdą autobusami. wieczorami nadchodzą momenty zwątpienia, kiedy biję pięściami w łóżko z bezradności, ze strachu, że nie dam  rady, że poprzeczka, którą sobie ustawiłam, zawieszona jest na wysoko.

celujemy:
matematyka poziom podstawowy - 100%
matematyka poziom rozszerzony - 100%
angielski poziom podstawowy - 100%
angielski poziom rozszerzony - 100%
chemia poziom rozszerzony - 100%
biologia poziom rozszerzony - 90%
fizyka poziom podstawowy - 80%
polski poziom podstawowy - 75%

w czerwcu to przeczytam, oby z uśmiechem i ulgą na twarzy.

wtorek, 27 września 2011

no title pt. XXIX

lekko pijana, lekko przewiana, podsumowując - zawiana.

szukamy miłości, oboje, rozpaczliwie. gubimy się w tym wszystkim, wpadamy na przypadkowe osoby, mimo że tak naprawdę to szukamy siebie pod innymi imionami, znajdujemy w innych ludziach fragmenty swoich osobowości, ale to nie całość, więc kontynuujemy nasze poszukiwania dalej i dalej, aż za horyzont, a Ty uciekasz w pizdu z miasta. pewnie chcesz zapomnieć; ja też. liryczność ucieka, zmienia się w bezsensowną prozę, dni różnią się już tylko ilością wypitego wina i zrobionych zadań z biologii. nawet piosenki pozostają te same, słuchane uporczywie w kółko. pomyliliśmy niebo z morzem, siebie z odbiciami w lustrach, nienawiść z miłością, pomyliliśmy wszystko, co tylko mogliśmy.
prawie jak farby: wszystko zmieszane, daje kolor bury, i choć jesień wita słońcem, to serce jest bure.

tej słonecznej jesieni nie ma miejsca na porządek, trzeźwość czy miłość.

środa, 14 września 2011

no title pt. XXVIII

nie potrafię znaleźć nigdzie inspiracji.
wymyślam tylko kolejne intrygi, zaszywam się z głębi umysłu i dzielę pomysły na te kompletnie chore i te, które jeszcze dam radę zrealizować. potem już tylko odnoszę wrażenie, że te, które wdrażam w życie odbierają mi uczucia i człowieczeństwo.
przestało mnie to chyba ruszać. potrzebuję października, wtedy zacznę realizację 'bitch projectów' na skalę masową.
nikt się nie pozbiera.

niedziela, 4 września 2011

don't look now, the best is yet to come.

to strasznie destrukcyjna przyjaźń.
obydwie mamy to coś w oczach.
wszechobecny ból, ale patrzymy z nadzieją, że damy radę.

zniszczymy się, we dwie, razem, do końca.

wtorek, 30 sierpnia 2011

who loves the sun.

odkryłam, że bycie chłodną, zimną suką z lekkim akcentem zdziry poprawia mi humor wystarczająco, bym mogła się uśmiechać.

tak więc wróćmy do lat sześćdziesiątych, glanów, czarnych ubrań, pacyfek i wszystkiego, co kojarzy mi się z czasami, gdy uczucia i seks to była tylko zabawa, gdy swoje rzyganie komentowałam przewróceniem oczami, a wyjście na piwo kończyło się po siódmej butelce heinekena, bo zaczynało wówczas brakować pieniędzy.

byłam jak tęcza, teraz jestem tylko kałużą, która odbija to, co było kiedyś.
dziś wieczorem odnajdę w sobie te zagubione kolory i będę przyciągać kolejne spojrzenia, zupełnie jak wtedy, zupełnie jakbym w międzyczasie nie umarła sto trzydzieści dwa razy.
zupełnie jak kwiaty, jak deszcze, jak słońce i tęcza, znów będę tęczą! bez prochów, bez niczego, co byłoby jakimkolwiek wspomnieniem cienia mnie z ostatniego roku.


tell everyone: the bitch is back.

niedziela, 21 sierpnia 2011

you are young, you are free.

dzień po kacu następuje niesamowity przypływ pozytywnej energii w pewnym stopniu powiązanej z faktem, że na kacu nie mogę jeść, tak więc dzień później waga zawsze pokazuje mniej niż przed imprezą.
lubię te 'nasze' imprezy. nie picie do upadłego, tylko grill, piwo, śpiewanie do czwartej rano piosenek dżemu i tsa. to ma swoją magię, zapach kiełbas, dźwięki gitary i blask pochodni.
świecą się nam oczy, świecą się gwiazdy, świecą się dzwoniące rozpaczliwie komórki, na które nikt nie zwraca uwagi. magia, zechciałoby się rzec. niestety to tylko połączenie nocy, piwa, papierosów, kilku złudzeń optycznych i paru wyrazistych zapachów. wszystkiego, co przeminie wraz ze wschodem słońca, pozostanie tylko jakaś reszta, która jeszcze nie zdążyła umknąć.
moment, gdy siedzimy nad wodą lekko skacowani, jeszcze nie do końca trzeźwi, otwierając porannego browara, szukając niedobitków papierosów i rozpalając grilla, by zjeść jako-takie śniadanie.
moment, gdy siedzimy i milczymy, wiemy wszystko, a wiatr przenosi poczucie winy i wstydu na drugi brzeg.

jesteśmy dziećmi słońca, nasze imprezy to ponadczasowy rytuał, który nigdy nie umrze.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

i'm caught up in a dream.

był sobie sen.
dwoje ludzi, którzy mieli być ze sobą na zawsze.
ze snu zrobił się koszmar, który przerodził się w rzeczywistość. ta jest o tyle gorsza od sennych makabr, co jest prawdziwa i nie da się od niej uciec. nie można się z niej wybudzić i ponownie wtulić głowę w ciepłą poduszkę.
w rzeczywistości pozostają już tylko słowa, które stale szukają ujścia w kolejnych historiach tworzonych w mojej głowie.
kiedyś te historie były piękne, teraz są już tylko strzępkami marzeń i nadziei.
a Ty nawet to chcesz mi odebrać.

wtorek, 2 sierpnia 2011

all the things come back to you.

skończyły mi się antydepresanty.
jestem bezradna.
jestem dzieckiem obdartym z nadziei, godności i marzeń.
potrzebuję bodźca, który tchnie we mnie życie, który pozwoli mi wierzyć, wierzyć w Boga, w życie, w marzenia, w miłość, który pozwoli mi ufać.
czekam na coś, co popchnie mnie znad przepaści w stronę życia albo chociaż poda mi rękę, by wskazać drogę.
myśli stają się coraz bardziej panicznie, coraz szybciej stukam w klawiaturę, staram się ująć w słowa tę gonitwę uczuć w mojej głowie, tak zmiennych, pojawiających się niczym piorun, równie szybko znikających, których huk dochodzi do mnie dopiero po paru sekundach. zrezygnowałam z życia dla Ciebie, Ty tego nie doceniłeś. może wrócisz, może nie, mnie wtedy już nie będzie. nie będzie magdy, nie będzie dolcze, będzie ktoś nowy, dla Ciebie kompletnie obcy, osoba, której nigdy nie znałeś; szarpana wewnętrzną obsesją, psychopatka bez serca, hajcująca się psychodelikami, neuroleptykami, antydepresantami i heroiną. dziewczyna z Twoim znienawidzonym papierosem w ustach, strzykawką w torebce i działką hery w staniku. to już nie będę ja, to będzie mój wrak, który sama stworzę zanim odejdę, zanim postanowię umrzeć.
chyba, że podasz mi swą dłoń.
chyba, że ktoś poda mi swą dłoń.
chyba to ten moment, kiedy przestaję czuć.

niedziela, 31 lipca 2011

tomorrow never comes until it's too late.

chciałabym opowiedzieć historię.
żeby ostrzec, żeby pokazać, jak nie żyć.
ilu jest ludzi, którzy popełniają moje błędy?

ostatnio na imprezie po pijanemu gadałam z jakimś facetem. o wszystkim: o narkotykach, o chorobach psychicznych, o tym, jakie życie jest beznadziejne i jak łatwo się skurwić. potem padło pytanie. ile mam lat.
'18.'
'masz 18 lat i takie doświadczenie w tym gównie? i tyle przeżyłaś? dziewczyno, nie dożyjesz trzydziestki'
- wiem.

ma rację. mam 18 lat, bulimię, od trzech miesięcy biorę i eksperymentuję ze wszystkim, tnę się, żeby uciec od bólu, głodzę, ćwiczę dopóki nie mdleję z braku sił, odpalam papierosa za papierosem i czasami zapominam wziąć antydepresantów. przed czym chcę ostrzec?
przed miłością i kłamstwem. nie wiem, które bardziej sprowadza na dno. u mnie połączyły siły, efekt - nieziemski. czuję, że w każdej notce powinnam się żegnać, jutro jest takie niepewne, nigdy nie wiem, czy dożyję.

czasami mam wrażenie, że gdyby On wrócił to wszystko by odeszło.
że gdyby wrócił, to z miejsca przestałabym ćpać, rzygać, palić i robić wszystko, by się wykończyć.
gdyby tylko wrócił, przytulił mnie i powiedział, że już dobrze.
gdyby powiedział swoim miękkim głosem 'spokojnie kochanie'.
gdyby spojrzał na mnie i w jego oczach nie byłoby obrzydzenia i chłodu.

nigdy nie kochajcie.

[link]

he flies so high, he swoops so low.

przeginam, czuję, że wszystko przeciąga mnie na tamtą stronę.
przedawkowałam, byłam wysoko, bardzo wysoko, ściągali mnie przez dziesięć minut. rzyganie było raczej uciążliwe niż nieprzyjemne.
jestem na dnie; przyciśnięta przez własne nałogi i obsesje.
nikt nie wyciąga do mnie ręki, nikt.
nawet sam Bóg patrzy się obojętnie.
powinnam się uczyć, chyba w tym znajdę ucieczkę.

nie słyszałam Twojego głosu od dwóch tygodni.
czuję, jakby jakaś część mnie umarła.
może dlatego chudnę. dusza waży 8kg, a ja pewnie gubię kolejne jej kawałki.
jakby ktoś znalazł - proszę o kontakt. w zasadzie, to mogą być potrzebne, do poskładania mojej poszarpanej psychiki w całość.

środa, 27 lipca 2011

fourth plateau.

uderzająca pustka.
każde słowo czy zalążki emocji odbijają się od ścian pustki, pozostawiając głuche echo.
zatapiam się na powrót w obsesji jedzenia.
jem mało. potem się nażeram, potem rzygam. rzygam dopóki nie mdleję z wycieńczenia.
dobrze mi z tym.
naprawdę czuję się fantastycznie szarpana uczuciami, gdy zapomnę wziąć antydepresantów, a potem żyjąc w sterylnej pustce, gdy je już wezmę.
obłęd, dużo papierosów, a zakwasy mam takie, że nie jestem w stanie się ruszać.
potrzebuję dobrej i stanowczej pomocy.
chyba się nie doczekam. myśli samobójcze mnie zabiją, uduszą mnie od środka albo wyjdą nocą z mojej głowy i uduszą mnie poduszką.
o ile zasnę. o ile nie będę znowu śnić o Tobie.

kombinuję z psychodelikami i stymulantami. wszystko w granicach legalności.
lubię chodzić po krawędzi, tam emocje zaczynają przebijać się przez szklane ściany pustki i uszczęśliwiaczy.

piątek, 15 lipca 2011

wonder why.

idealna pustka.
tak właśnie działają antydepresanty. tworzą perfekcyjną, sterylnie zamkniętą pustkę tam, gdzie dotychczas były emocje. i naprawdę nie wiem, czy wolę żyć z silnymi, negatywnymi emocjami, czy lewitować nad własnym łóżkiem, nie czując kompletnie nic. takie mimowolne wyjebanie.
w pustce jest strasznie dużo wolnego czasu. zabija się go wszystkim, co możliwe. nauką, pisaniem, graniem na gitarze, słuchaniem muzyki. z nudów przypominają o sobie stare obsesje - znowu nie jem, louise zebrała siły na wyjście spod łóżka. nadal nic nie czuję. jadę gdzieś do znajomych, pijemy piwo, palimy papierosy, zero emocji.

lato w tym roku jest wyjątkowo parne i duszne.

niedziela, 10 lipca 2011

the condition of nothing.

może jednak dam radę.
może to jest właśnie ten moment, kiedy przestaję nienawidzić siebie i zaczynam widzieć, że to z Tobą jest coś nie tak.
a może za dwa dni nie będę w stanie zasnąć zanosząc się płaczem tak, jak robię to od trzech miesięcy.

piątek, 8 lipca 2011

deception has a way with words.

przestałam walczyć z demonami wewnątrz mnie.
teraz jesteśmy po tej samej stronie.

życie robi się nieco lepsze, gdy jestem kompletnie pijana.

środa, 6 lipca 2011

analog paralysis.

co teraz czuję?
w zasadzie to nic.
ciepła, bezpieczna i bezuczuciowa pustka.
dobrze mi z tym patrzeniem na wszystko z dystansu kilometra.
patrzę na Ciebie, wiem, że nie będziesz mój, ale napawam się Twoim zapachem, tym jak rozchylasz wargi, gdy się nad czymś skupiasz i tym jak pijesz piwo, nawet jeżeli wcześniej tego nienawidziłam.

boli mnie tylko to cholerne uczucie, gdy przechodzisz, a ja przypominam sobie, ile razem przeszliśmy, ile wycierpiałam, ile poświęciliśmy wszystkiego dla siebie.
przechodzisz i masz mnie tak po prostu w dupie.

niedziela, 3 lipca 2011

let it drown.

jest tak źle, że zaczęłam się tym sycić.
napawam zmysły negatywnymi emocjami, suka wewnątrz mnie zaciera ręce i każe mocniej tuszować rzęsy.
trzeci dzień prawie nie jem, to też daje mi siłę.
wszystko, co negatywne, daje mi moc.
robię się psychodelicznym dzieckiem karmiącym się złem.
piję kolejne piwo, kolejnego drinka, uśmiecham się uwodzicielsko znad niego, odpalam papierosa, zaciągam się kącikiem ust i wypuszczam smugę wonnego dymu. nie mogę pozwolić sobie na zwykłe papierosy. moje muszą być wonne, o lekko duszącym korzennym zapachu, tak, by idealnie współgrały z moimi perfumami.
za dwadzieścia kilo będę jeszcze bardziej uwodzicielska, wyniszczona, a mój charakter obejmie ta zimna suka, którą zaczęłam w sobie żywić.
zniszczę się, do końca, do ostatniego oddechu, z którym wypuszczę ostatnią smużkę dymu papierosowego.


who cares, who cares?

sobota, 2 lipca 2011

wild world.

napełniłam się energią.
taką cholernie negatywną, która daje chęć, by niszczyć siebie i innych w wyuzdany i perwersyjny sposób.
zniszczę siebie, wszystko, co kocham i będę się na to patrzeć oczami zimnej suki.
zapracowałam (-eś?) sobie na to.

[link]

czwartek, 30 czerwca 2011

no cars go.

to takie momenty, kiedy nie ma nikogo w domu, ciągle pada i można płakać tak głośno, jak się chce, bo i tak nikt nie usłyszy.
to takie momenty, gdy ból sięga apogeum, a świadomość tego, co się zniszczyło jest zbyt silna, przeszkadza oddychać.
to takie momenty, gdy tlen przeszkadza, gdy mogłoby go nie być, gdy w zasadzie mogłoby nie być niczego, a i tak bym się nie przejęła.
takie momenty, gdy nie zależy na niczym, gdy mam ochotę rzygać, gdy słowa 'na zawsze' tracą swój sens; ostatecznie i do końca.
jest zimno, mimo tych dwudziestu paru stopni.
pójdę do parku i poszukam wspomnień, będę płakać jeszcze głośniej i przeklinać swoją głupotę.
gesty przeczą słowom, gdy mówię, że dam radę, a tak naprawdę nie daję.

kolejny miesiąc nie daję rady.

wtorek, 28 czerwca 2011

act nice and gentle.

'jak już jesteś, to weź zostań'
'na ile?'
'na zawsze'
'spierdalaj, mówiłem ci coś o tym'

tak wiem.
mówisz to za każdym razem i za każdym razem ja wyrzucam to z pamięci.
tak na wszelki wypadek, żeby nie zabolało, jak już do mnie to dotrze.

niedziela, 26 czerwca 2011

i see him there.

szukam bliskości i emocji w zdjęciach i tekstach.
tworzę nowy świat, złożony z erotycznych zdjęć, tekstów o miłości i luksusowych ubrań.
niejedzenie napełnia mnie siłą.
czuję wyższość, przerastam innych ludzi, oni nic nie wiedzą o życiu.

a co ja wiem?
wszystko.
bo czego tak naprawdę jeszcze nie przeżyłam?
heroinowego snu?
nie, dziękuję, pewne przeżycia świadczą o głupocie i są zbyt kosztowne.
muszę stąd uciec, tu jest za dużo wspomnień.
może się uda, może się uda, dlaczego znowu chce mi się płakać?

sobota, 25 czerwca 2011

never change my mind.

zainspirowałam się.
czym?
otarciem się o śmierć, wspomnieniem, spacerem.
dzisiaj uświadomiłam sobie, że siedzę w tym bagnie ponad cztery lata.
ponad cztery.
jak bardzo mnie to wyniszczyło.
jak bardzo wyniszczyły mnie marzenia.
i złudzenia.
nie powinnam marzyć.
nie jem. zagłodzę się dla Ciebie, dla Ciebie przestanę oddychać, dla Ciebie przestanę czuć, dla Ciebie stanę się wrakiem człowieka, dla Ciebie będę miała to, na co, w Twych oczach, zasługuję.
będę żyć na krawędzi.

ot, dziewczyna pogranicza.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

ache keeps on inside.

ona nie wróci do domu.
upadnie na kryształową posadzkę zalaną krwią.
ale nie wróci, prawdopodobnie nigdy.

niedziela, 19 czerwca 2011

lost in the song.

kompleksy sięgają apogeum.
panika, że nie mam dostępu do łazienki, bo matka farbuje włosy, a ja muszę rzygać, jest mi niedobrze, muszę rzygać.
przecież zwariuję do końca, o ile jeszcze tego nie zrobiłam.

widzę to w Twoich oczach, Ty już straciłeś zmysły i czekasz na mnie.

piątek, 17 czerwca 2011

song and emotion.

koniec związku jest jak śmierć, o której wie tylko dwoje ludzi.
ginie całe życie, wspomnienia, wspólne miejsca, kłótnie i chwile czułości.

wszystko ginie, a ja idę wyładować nadmiar pozytywnej energii na rolkach.
boże, nienawidzę pozytywnej energii.
i znowu zapomniałam wziąć antydepresantów, cholera.

wtorek, 14 czerwca 2011

so high in the sky.

karmię się nadzieją.
nadzieja daje mi niesamowite szczęście.
nie powinnam, wiem.

ale czuję się szczęśliwa, gdy ze mną rozmawiasz.

to źle, prawda?

uderzę o dno. strasznie mocno, czuję to.

niedziela, 12 czerwca 2011

ze strachu nie da się oddychać.

lato?
jakie lato?
alkohol, papierosy, narkotyki i wszechobecny strach.
mam dość życia w strachu.
w nieustannej panice, że coś się zaraz stanie, że zaraz zemdleję albo umrę i nie będzie niczego, nikogo, a zwłaszcza Ciebie.
bywam. czasami tam jeżdżę.
dzisiaj chyba jest ten dzień.
dzień na spacer wśród wspomnień.
trasą spod hotelu, pod mostem kolejowym, przez rzekę, wśród drzew.
tutaj pierwszy raz wziąłeś mnie za rękę. tam, na tamtej trawie całowaliśmy się pierwszy raz. pamiętasz, jak się bałeś? potem nasze drzewo, jedyne, które zostało na wałach. jeszcze raz rozglądam się za zegarkiem, który kiedyś tam zgubiłam.
śniło mi się, że wziąłeś mnie za rękę, poszliśmy do Ciebie i było tak spokojnie. potem tylko się mocno przytuliłam, najmocniej jak umiałam i znowu obudziłam się ze łzami w oczach.
mój organizm jest wykończony całą chemią, którą go faszeruję.

zadzwoniłeś. czułam miękkość Twojego głosu, dawno taki nie był.
dawno nie byłam tak szczęśliwa.

cholera, znowu zaczynam się bać.


boję się szczęścia.

sobota, 11 czerwca 2011

no title pt. XXVII

nie ma o czym pisać, nie ma o czym śpiewać.

przez siedem dni hajcowałam się czym się da - byleby nie być trzeźwą.
alkohol, narkotyki, miliony papierosów.
odpłynęłam, płakałam tylko raz i miałam tylko dwa napady panicznego lęku.

patrzyłam swoimi ogromnymi źrenicami ludziom prosto w oczy i czułam pogardę.
byłam ponad nimi.

dzisiaj jestem
trzeźwa.

jestem zeszmaconym strzępkiem człowieka z chrypką i cerą zniszczoną od środka rozpuszczalnikiem.
niemalże wrak człowieka.

dalej kocham, tak samo mocno.

sobota, 28 maja 2011

no title pt.XXVI

remember when you were young,
you shone like the sun.

tramal.
robi się coraz bardziej psychodelicznie.
matka nawet nie zauważa.
w jednym momencie trzęsę się ze strachu, w drugim uśmiecham się sama do siebie.
uśmiecham się na myśl o tym, co jeszcze wezmę, co jeszcze sobie zrobię.
jakby mi to sprawiało przyjemność.

apteczka się powiększa. schowałam ją wystarczająco dobrze, by nikt nie zauważył.
co jakiś czas patrzę w lustro, upewniam się, że to jeszcze ja.
czasami myślę, że powinnam wziąć się w garść.
ale boję się, że bez problemów przestanę być wyjątkowa.
przestanę czuć i będę już tylko oddychać.
wczoraj, w napadzie panicznego lęku, gorączkowo zapisywałam w komórce myśli, pierwszy raz od pół roku. mój strach jest w każdej szczelinie świata.
gdybyś tylko przyszedł i mnie przytulił, zapomniałabym.
śniło mi się, że wróciłeś. że po prostu podszedłeś i powiedziałeś 'dobrze, wrócę, dam ci jeszcze jedną szansę'. obudziłam się zalana łzami i miałam kolejny napad lęku i płaczu.
zrobiłabym coś szalonego.
kiedyś oznaczało to bieganie na bosaka w fontannie.
teraz załatwiam morfinę i tramal.
szukam szybkiego uzależnienia. czegoś, co zastąpi mi, przynajmniej w jakimś stopniu, uzależnienie od Ciebie.
boję się narkotyków, ale bardziej boję się żyć bez Ciebie.
i tak naprawdę, to chcę się wykończyć.
subtelnie, kawałek po kawałku.
możesz trzymać kciuki, przecież właśnie tego chciałeś.


[link] - zabawmy się, myślałam, że ciężej to zdobyć.

piątek, 27 maja 2011

not sayin' a word.

oho, okazuje się, że od bloga można się uzależnić.
przeżyłam prawdziwą chwilę paniki, gdy okazało się, że wysiadło logowanie w firefoxie.

chwile grozy mam za sobą, teraz wkręcam się w dziwne rzeczy.
w coraz dziwniejsze. mimo że wiem, że sprowadzą mnie one na dno.

zupełnie nierealnie, zupełnie nierzeczywiście.
zabierasz swoje rzeczy, jak ludzie w filmie.
wszystko jest takie poważne, nie mówisz ani słowa.
a ja siedzę i po prostu patrzę.
gdzie jest nasza miłość?

wszystko jest lepsze niż życie bez Ciebie.

nawet koda, benzydamina i gbl. ściągną mnie na kompletne dno, wiem o tym, chcę tego.

ot, taka autodestrukcyjna osobowość.

środa, 25 maja 2011

jakie lubisz narkotyki.

ponoć schizofrenia paranoidalna.
i ponoć epizody depresyjnie.
kurwakurwakurwa.

myślałam, że jest lepiej.
widzę szerzej, najwyraźniej.
rozdrapuję wszelkie możliwe strupy.
te materialne, te w głowie.
nie daję ranom się zabliźnić.
szukam wyjścia, gdzie ono jest?
wdziała pani? a pan?
może widział je chłopiec z niebieskimi oczami, chłopiec kręcący długopisem i znający na pamięć nazwy wszystkich gwiazd?


widzieliście?

niedziela, 22 maja 2011

feel so alone.

nawet, gdy zamykam oczy, wszystko pozostaje takie same.
brakuje mi już nawet świadomości do oceny tego w kryteriach problemu.
więcej, więcej, więcej naszych piosenek!
więcej comy, neila younga i pink floydów.

więcej płaczu.
robię się strasznie monotonna, brakuje mi wszystkiego, a zwłaszcza beztroski.
miałam ciężki dzień, ale, przyznaję się, są też piękne momenty.
kiedy przytula mnie przyjaciel i słyszę 'dolcze, kocham Cię'.
czuję moc, czuję niebo, czuję się potrzebna.
wiem, że nikt nigdy nie zapomni, chyba, że ja i wtedy Ty umrzesz, bo nikt już pamiętać nie będzie, a niepamięć to takie umieranie, którego Ty jeszcze nie znasz, choć zapomniałeś, zabiłeś mnie w swojej głowie, ale tak naprawdę nie miałeś siły dobić mnie do końca i wieczorami mnie przytulasz, głaszczesz i uśmiechasz się w tajemnicy przed samym sobą.

a ja?
ja siedzę i piszę, o wiele, wiele więcej niż wcześniej.
piszę smutno, depresyjnie, monotematycznie.
wylewam frustrację, smutek, żal, swoje wyrzuty sumienia.

przyjacielu, na co nam to było?
nie dojrzeliśmy do miłości, zostało tylko rozczarowanie.
zdecydowanie jestem rozczarowana.
samą sobą.

sobota, 21 maja 2011

tylko błagam.

błagam, nie pozwól mi umrzeć.
nigdy wcześniej byś mi nie pozwolił.
a teraz mi pomagasz się zabić.
dlaczego?
boję się, boję się śmierci, bólu się już nie boję, już go oswoiłam.
stojąc z krwawiącą ręką w tłumie, a Ty obok i znowu udajesz, że nie widzisz, a potem uciekasz.
i zostawiasz mnie krwawiącą, płaczącą.
zostawiasz mnie w ruinach mojego świata.
nic, chcę nie czuć nic.

tylko błagam.
błagam.
nic więcej.

there's more to the picture.

umarłabym, a Ty byś nawet nie zauważył.

albo byś udawał, jak ostatnio.
myślałeś, że nie zauważyłam?
jak rozszerzyły Ci się źrenice, jak oddychałeś szybciej, gdy nachylałam się coś Ci powiedzieć, jak co chwila przez ułamek sekundy sprawdzałeś, czy przypadkiem się nie patrzę. zawsze się patrzyłam.
dziwne, prawda?

umarłabym, a Ty nadal byś udawał, że mnie nie widzisz.

piątek, 20 maja 2011

i got another confession to tell.

nie daję rady bez Ciebie.
tęsknię.
kocham.
boli.

i znalazłam nowe zastosowanie puszek po piwie.
brawo.

wtorek, 17 maja 2011

milion.

to była nasza piosenka.
słuchaliśmy jej razem, jej cytaty były naszym mottem.
ja Ci ją pokazałam, Ty sprawiłeś, że stała się jeszcze piękniejsza.
wysyłaliśmy sobie jej cytaty, była nasza.
wszystko było nasze.

powietrze było nasze, to ciepłe, wiosenne powietrze było nasze, pamiętasz?
bo ja chyba właśnie idę zapomnieć.
albo przynajmniej wmawiam sobie, że z każdą łzą pamiętam mniej.
że z każdą łzą boli mniej.
ale to nieprawda.
z dnia na dzień boli coraz bardziej.
ból wchodzi głębiej, ogłusza i nie pozwala normalnie funkcjonować.

[link]
nasza, nasza, tylko nasza!

nie zapomnę, nie potrafię.

poniedziałek, 16 maja 2011

no title pt. XXV.

i think you should go and fuck yourself.

środa, 11 maja 2011

so maybe tomorrow.

zgubiłam się, a Ty nie prowadzisz mnie już za rękę.
jest ciemno i idę za podszeptami umysłu.
już nie zakochanego, tylko chorego, strasznie, okropnie chorego.
to boli, gdy się kocha bez 'ja ciebie też'.

wróciłam do myśli sprzed roku.
do stawania na dachu i wykrzykiwania pomarańczowej pełni i gwiazdom, że za dużo wymagają.
zrobiłabym tak, gdyby nie to, że gwiazdy to Ty.
że Ty mi je tak naprawdę pokazałeś.
że Ty patrzyłeś na gwiazdę i mówiłeś jej nazwę i opowiadałeś mi o tym.
z taką... pasją. jak nigdy.
rozklejam się, cholernie się rozklejam.

pokazałeś mi niebo, teraz patrzę na nie i płaczę.
naprawdę nie wiem już sama, czy warto było.

[link]

help me, i can't breathe.

poniedziałek, 9 maja 2011

lavenders blue.

właściwie nie potrzebuję Ciebie.

właściwie to nie potrzebuję nikogo.
mam louise.
przytula mnie, czasami za często.

zwariowałam -
piękne uczucie.

edit.
'sama dla siebie jesteś psychoterapeutką'
chciałabym.
nawet nie wiecie jak bardzo.
a niebieskość nieba nadal jest dla mnie błękitem Twoich oczu i patrzę w niebo, i widzę Twoje oczy, i płaczę, bardzo płaczę, płaczę nad niebieskością Twoich oczu ukrytej w błękicie nieba, płaczę nad swoją głupotą i analizuję, jak raz za razem zakopywałam naszą miłość pod jakimś drzewem w lesie. gdybym tylko wiedziała którym. pobiegłabym, odkopała, biegłabym, modląc się, by nadal żyła. może żyje? może jest po prostu zakopana tak głęboko, że jej nie słychać...?

może...
może---
mo-że
-że
...że
[wierzę], że nadal mnie kochasz.
tylko zapomniałeś, bo to Cię nie dosięga z tak głęboka.

przeczę sama sobie.
potrzebuję Cię, najbardziej na świecie.
[link]

sobota, 7 maja 2011

sky is so blue.

spokojnie, już dobrze.

'masz przyjaciół'
'przecież masz mnie, dolcz!'
'cokolwiek nie będzie, możesz zadzwonić, nawet o 4 nad ranem'
'mnie zależy'
'jak ty zaczniesz brać, to ja też'
'ja pierdolę, dolcze, ogarnij się kurwa'

strasznie was kocham.
jednego po drugim i każdego z osobna.

[link]

czwartek, 5 maja 2011

lonely as i am.

mój nastrój to jedna wielka sinusoida z pojebanym zbiorem wartości i okresem ok. 6h.
całuję się, uciekam.
o tak.
zdecydowanie uciekam.
od Ciebie, racja.
ale uciekam też od louise, od jej pomysłów z rzyganiem, niejedzeniem i całą resztą idiotycznych koncepcji, które mają, według niej, poprawić jakość mojego życia.
otwarcie rozmawiam o śmierci, śmierć mnie fascynuje i przeraża.
zapominam, uświadamiam sobie, płaczę, dzwonię, rozmawiam, śpię, przytulam się do maskotki-pandy.
oddycham bardzo głęboko, jakbym mogła zapomnieć, jakbym bała się, że przez Ciebie zapomnę, jak się oddycha.
jednak po tych ogromnych spadach w dół budzę się, patrzę na dywan i myślę, że chcę żyć.
tak, zdecydowanie dywan mi o tym przypomina.
bo kiedyś będę mieć męża, dom i szczęście, a wtedy kupię dywan, duży i puszysty i położę go przed kominkiem. i kupię stół.
i wtedy nikt i nic mnie nie zabije, nawet ja samej siebie.
właśnie dlatego, że będzie dywan i stół.
to będą takie fundamenty, podstawy mojego życia.
mojego życia, opartego na mnie, nie na Tobie, nie na kimś, tylko na mnie i tym, czego ja pragnę.

i wiesz co? ja mam przyjaciół, którzy zawsze mi pomogą.
Ty nie masz tak naprawdę nikogo.
i skończ pierdolić, że to nie Twoja wina, bo taki jesteś.
tak naprawdę, Ty po prostu nie umiesz się otworzyć, nie umiesz słuchać. nie umiesz zrozumieć czegoś tak skomplikowanego jak relacje międzyludzkie. nie rozumiesz, że odbiera się telefony o trzeciej w nocy i nie mówi 'ja śpię', tylko pyta się, co się stało, że ktoś dzwoni. uspokaja się i obiecuje rano wstać i przyjechać, a potem siedzi się i słucha, słucha do upadłego, potem opowiada się o sobie. tak, o sobie. wtedy ludzie nie czują się sami. a przy Tobie wszyscy czują się samotni. myślisz, że czemu idą ze mną, a nie z Tobą? samotność dobija. dobija to, że Ty jesteś i gadasz o gitarze, muzyce i kolejnym Twoim cudownym odkryciu, a nie o sobie. ludzie Cię nie znają. otwórz się, do cholery. i słuchaj mnie, póki nie przemawia przeze mnie nienawiść, miłość i rozżalenie. naczytałeś się tych pseudopsychologicznych książek i co teraz? powiedz mi, co teraz? wiesz co to inteligencja emocjonalna, a w wieku osiemnastu lat nie potrafisz iść do sklepu i kupić koszuli. wiesz co to manipulacja, a nie potrafisz zacząć prostej rozmowy z obcymi ludźmi.
ucz się rozmawiać, ucz się słuchać, ucz się mówić tak, by inni chcieli Cię słuchać, by się z Tobą utożsamiali.
ucz się żyć z ludźmi, nigdy nie będziesz sam, nie da się, kurwa, żyć w samotności, sama to widzę.
że nie da się zamknąć w pokoju i płakać po Tobie, bo zawsze ktoś dzwoni i pyta się, co robię, czy wyjdę, o której, gdzie i kiedy. i pada jeszcze jedno pytanie: czy wszystko w porządku. niezależnie od mojej odpowiedzi, czuję, że kogoś to obchodzi. i tak znajduję w tym, co zostawiłeś, odchodząc, zalążki szczęścia, które powoli we mnie kiełkują. czasami przychodzi mróz, ale to przetrwa wszystko.

a Ty? dalej wmawiaj sobie, że jesteś szczęśliwy, że nikogo nie potrzebujesz, że nie umiesz się uczyć, że wolisz grać na gitarze niż iść na pół dnia ze znajomymi. wmawiaj sobie, że mnie nienawidzisz, że przestałeś mnie kochać. wmawiaj sobie, że nie istnieję i żyj ze świadomością, że zawsze możesz przyjść i ja zrobię to, co robią przyjaciele: wysłucham. i nie powiem, że to Twoje zasrane widzimisię.
nie jestem Tobą, jestem człowiekiem. miejscami zdesperowanym i wówczas okrutnym. miejscami jestem opanowaną i zimną suką. ale zazwyczaj jestem po prostu zwykłą dziewczyną, którą przez rok karmiłeś szczęściem, a potem kazałeś jej to szczęście wyrzygać. a najpiękniejsze jest to, że pomimo tego faktu, ja nadal ufam ludziom, bo przyjaciele nauczyli mnie, że ludziom się ufa, bo kiedy jest najgorzej, to właśnie oni stają wokół Ciebie i nie pozwalają Ci się osunąć z nóg. Ty upadniesz bezwładnie, o świcie, sam.
straciłam w Tobie przyjaciela, rozchwiałeś moją psychikę, a ja nadal Cię kocham. tak, wiem, że jestem pieprzoną idiotką. tylko ta idiotka w końcu przestanie kochać, rany się zagoją, psychika się ustabilizuje i moje życie będzie takie samo jak przed naszym spotkaniem. będzie tylko lepsze o parę sytuacji. i gwiazdy przypominają mi o Tobie. wbrew pozorom uwielbiam to, że mam jakiś symbol po Tobie.

życie kończy się szybko, bez ostrzeżenia.

środa, 4 maja 2011

nobody else.

kurwa pomocy!

i don't want.

zabijęsięzabijęsięzabijęsię.

nie mam innego życia.
nie mam.

wtorek, 3 maja 2011

you keep me searching.

potrzebuję cię.
jak nikogo innego na świecie.


następna zmiana nastroju za trzy minuty.

piątek, 29 kwietnia 2011

we rely on.

wypierdalaj z mojego życia kurwaaaaaaa.
nie chcę być o ciebie zazdrosna, wypierdalaj. wypierdalaj, wypierdalaj!
nie chcę więcej płakać, ma więcej nie boleć.
kompletnie nie wiem, co czuję, czy to ty, a może to już on, może to jest inne życie i muszę się odciąć, może umysłem, może nożem pod twoim oknem, ale muszę.
a jeżeli jest on, o ile jest, bo chyba go nie ma, bo to nie to, nie tak, ale jednak. jeśli. jest. to co?
to ja zapomnę, ale będę pamiętać, palić pamiątki, zdjęcia i nienawidzić, i kochać, i szaleć, doprowadzać się do obłędu, stać na parapecie i patrzeć w dół, mimo że się cholernie boję takich wysokości, a potem się przytulać, a potem wariować jeszcze bardziej i patrzeć w dół, na wodę pod mostem, trzymając jego rękę?
a na koniec myśleć za dużo o tobie, gadając z nim, tkwiąc w tym uczuciu, gdy jeszcze nie kochasz, ale już nie potrafisz bez kogoś normalnie funkcjonować, aby chwilę później tkwić w uczuciu, gdy już nie kochasz, ale jeszcze nie potrafisz bez kogoś normalnie funkcjonować.
zabijać się tysiące razy na minutę, zdzierać skórę z ud, do krwi, dzwonić do niego, żeby upewnić się, że jeszcze jestem, że jeszcze nie umarłam, dzwonić do ciebie i umierać po raz kolejny.


czasami mam motyle w brzuchu.


piszę już tylko dla ciebie.

i tak wypierdalaj, kurwa.

niedziela, 24 kwietnia 2011

rain came.

bardzo pana lubię panie r.
pomaga mi pan żyć.

sobota, 23 kwietnia 2011

rock and roll can never die.

miło było państwa poznać.
znikam sobie.

nie odnajdziemy się nigdy.
ponoć martwi widzą więcej.

she wants to be sure.

wracamy.
wracamy do niezależności.
do led zeppelin.
do przeciągłych spojrzeń i przygryzania dolnej wargi.
do odchudzania.

nie pozwolę niszczyć się od zewnątrz, zrobię to sama.

louise wyszła zza szafy, korzystając z przedświątecznego bałaganu.
wzięła mnie za rękę, przebrzydła sucz.
chciałabym być taka, jak ona.


edit.
nawiasem mówiąc, to od dziewięciu godzin i czterdziestu jeden minut jestem pełnoletnia.
co za ulga: palić legalnie papierosy.

czwartek, 21 kwietnia 2011

and once you're gone.

mógłbyś przynajmniej nie kupować jej moich ulubionych kwiatów.

proszę Cię, nie teraz, jeszcze nie teraz, gdy ledwo udało mi się ogarnąć swoje życie.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

hey hey my my.

neil young nie może już być bardziej melancholijny niż jest od wczoraj.



and once you're gone

you can never come back
when you're out of the blue
and into the black

[link]

niedziela, 17 kwietnia 2011

blue veins.

krew ścieka po ścianach.

poeta jako jednostka wybrana

świeża krew po ścianach ścieka
krew świeża po ścianach ścieka powoli
krew świeża po ścianach jasnych ścieka powoli



niczyja krew świeża po ścianach jasnych ścieka powoli.
rozstanie.
jestem niczyja.
kurewsko niczyja.
niczyja krew.
niezależna.
nie-



rozumiem.


punktem wyjścia dygresji jest uwaga poety na temat bohatera.

funkcje: ukazanie dystansu wobec bohatera.

czwartek, 14 kwietnia 2011

on my own.

pijani jesteśmy wolni, reszta to iluzja.

czwartek, 7 kwietnia 2011

'coz they don't have any feelings.

obojętność i szczęście.

czyżby to naprawdę było tak toksyczne, że dzisiaj na myśl o tym oddycham z ulgą i lecę się spotkać z kolegą?
nie wariuję, od trzech dni po prostu jestem szczęśliwa.
i odkrywam, że pomimo roku izolacji, jaką stworzył mi t., nadal mam przyjaciół, na których zawsze mogę liczyć.
pokrzepiające.

edit.
zapisuję wszystko to, co boję się powiedzieć na głos.

czwartek, 31 marca 2011

how long will i slide.

w zasadzie nie jest aż tak źle.


w zasadzie, to jestem w rozsypce.

sobota, 26 marca 2011

so leave me at the roadside.

po wypiciu ośmiu kolejek wódki nadal nie było lepiej.
więc doprawiłam się malibu.
i szampanem.
i jeszcze jedną kolejką wódki.

nadal było mi źle.
nadal jest mi źle.
tracę zdolność logicznego myślenia, tylko czekam, nie wiem na co.

przytul mnie na co najmniej tysiąc lat.

piątek, 25 marca 2011

otherside.

zasadniczo, to kiedy świat wali się na łeb, ludzie zazwyczaj robią bezmyślne rzeczy.
na przykład, po raz setny przekładają świecznik półkę wyżej/niżej, za każdym razem stwierdzając, że na jednej i drugiej wygląda chujowo.

w ogóle wszystko jakieś takie chujowe jest.
bez ciebie.
i twojego męczenia mnie graniem na gitarze.
i twojego 'paaaaaaaaaatrz na to, to jest mega'.
i zapachu twojej szyi.
i twojego 'no juuuż, cichuuutko'.

boże, użalam się nad sobą w kompletnie tandetnym i kiczowatym stylu.
powinnam być zimną suką, zdecydowanie.
suką.

środa, 16 marca 2011

no title pt. XXIV

mam ochotę założyć rano dres, sportowe buty i biegać, słuchając pidżamy porno, wziąć prysznic, założyć horrendalnie wysokie obcasy i wsiąść w autobus, odczytując plan dnia z blackberry bold.

nie mam sportowych butów, horrendalnie wysokich obcasów ani blackberry.
a już zwłaszcza planu dnia.

tak więc kończę, jedząc kanapki z szynką i przeglądając na soup.io zdjęcia dziewczyn w horrendalnie wysokich obcasach, bawiących się swoimi blackberry.


uh-huh.
chyba odnalazłam sens mojego życia.

piątek, 4 marca 2011

running through the field.

zaczynam.
od nowa, od teraz.
będę żyć i dam radę.
będę żyć.

środa, 2 marca 2011

another perfect wonder.

od słowa do słowa.
od lęku do lęku.
od leku do leku.
zwymiotowania.
pocałunku.
napisania. 
uśmiechu.
płaczu.

postanowienia.


że niby nigdy więcej.

[link]

in a world far from perfect.

utyłam, kurwa.

wtorek, 1 marca 2011

she is not coming home.

zwariowałam.
tak ostatecznie i do końca, i to jest piękne, cudowne.
będę inna, jestem inna.
zaburzenia czynią mnie wyjątkową, dają poczucie satysfakcji, chcę z nimi żyć, nie chcę ich odrzucać.

jak będzie?
zapowiadam:
ciemno, ciepło, duszno i baardzo psychodelicznie.

powinnam się teraz słodko i tajemniczo uśmiechnąć, ale ważę paręnaście kilo za dużo, aby to wyglądało.
aby cokolwiek wyglądało.

poniedziałek, 28 lutego 2011

see me through.

to takie rzeczy jak muzyka, filmy czy przygaszone światło wieczorem.

napełniają cię niepokojem.
nie wiesz, co robić, czujesz się co najmniej dziwnie.

-co ja narobiłem?
 co ja zrobiłem?
-doszedłeś na pierdolony skraj świata.

czwartek, 17 lutego 2011

are the wonders of my world.

kontrola jest obsesją.
powinnam coś z tym zrobić, ale czuję bez tego pieprzoną pustkę, jakbym odkrawała kawałki siebie, na raty.

potrzebuję małego świata, kilkudziesięciu metrów kwadratowych na własność, na tworzenie, myślenie i rzyganie.
w zasadzie to potrzebuję siebie.
najtrudniejsze i najgorsze gówno, w jakim ludzka psychika może się znaleźć.

[link]

wtorek, 15 lutego 2011

did i see you down.

szukam utraconej kontroli, zgubionych zmysłów, klęczących, na pozostającej w tyle drodze, instynktów.
to takie chore.
czuję się chora.
myślę i czuję lekkość umierania.
potem robi się strasznie ciężko.
głos staje się ciężki, ręce, łzy, powietrze, telefon.

pozwólcie mi przez chwilę żyć życiem kogokolwiek innego, potrzebuję ochłonąć.

środa, 9 lutego 2011

good day to be alive.

zwalam to na pogodę i muzykę.
to, że idę ulicą, uśmiecham się do ludzi, a oni odpowiadają tym samym.

kiedyś powiedziałeś, że robię coś, żeby inni byli szczęśliwi, a sama tkwię w gównie.
zmieniłam się, louise też się zmieniła.
jesteśmy spokojne, opanowane, szczęśliwsze.
jest więcej samoakceptacji, odzyskałam kontrolę i jest okej.
czasami panikuję, cholernie się czegoś boję, ale jest to coraz rzadsze.
chyba nie umiem już pisać tak, jak kiedyś, liryczność w mojej głowie jest cechą sprzężoną z depresyjnymi myślami.

czuję w powietrzu wiosnę, czas na dobre zmiany.

wtorek, 8 lutego 2011

konsorcjum.

przypominasz mi, jak się śmiać, gdy praktycznie zapominam, jak to się robi.
jest jakoś łatwiej, chyba nawet czuję rodzaj ulgi.

znowu dostrzegam magię drzew na tle idealnie błękitnego nieba, znowu kupię kilka rolek filmów i wypstrykam je w ciągu dwóch godzin.
znowu się śmieję i będę się śmiać, i kochać, i robić zdjęcia, i biegać ze szczęścia, i wdychać dym z cudzych papierosów, i wklepywać wieczorami w skórę pachnący balsam.
znowu wstanę rano, spojrzę przez okno, zobaczę różowo-pomarańczowe chmury i, ćwicząc, będę oglądać, jak wychodzi zza nich słońce.
znowu będzie pięknie, tak, jak było kiedyś i tak, jak będzie zawsze.

tylko uśmiechaj się tak zawsze.

czwartek, 3 lutego 2011

accidentally in love.

nie wiem, co się dzieje, dni się zlewają, żyję obsesją.

louise się śmieje, przytula mnie i obie czujemy się szczęśliwe.
absurdalnie jestem pełna energii, chcę tak żyć zawsze, zawsze, zawsze!

dlaczego mówisz, że tobie z tym źle?
powinieneś widzieć moje szczęście i nim żyć.

a może ja czegoś nie widzę?

[link]

niedziela, 30 stycznia 2011

no title pt. XXIII

wpadłam w kolejną paranoję, żyję jak w transie.

nie budźcie mnie jeszcze.
zróbcie to na sekundę zanim będzie za późno.

sobota, 29 stycznia 2011

no title pt. XXII

w chwilach absolutnej paniki:
nienawidzę cię.

w chwilach, kiedy powinieneś tu być, a nie ma cię, bo jesteś tam, jesteś tam, bo durni kumple i koncert, na który chciałam pojechać, są ważniejsi:
nienawidzę cię.

chciałam pojechać, ale mi nie pozwoliłeś, bo przecież ty jedziesz z kolegami.
kurwa mać, jak ja cię w tych momentach nienawidzę.
kiedy nie klnę, bo chcę, ale klnę, bo ty mi nigdy kląć nie pozwalasz.
kiedy nie mogę już zrobić niczego innego, tylko napisać 'kurwa jego jebana mać' jako przejaw buntu przeciwko każdej drobnej niesprawiedliwości, która mnie spotyka z twojej strony, a na którą się zgadzam, bo nawet nie chce mi się protestować, bo wiem, że nie mam wyboru.
bo muszę rezygnować z wymarzonych studiów, bo tobie warszawa nie pasuje, a przecież nie możemy studiować w innych miastach i dlatego ja muszę iść tam, gdzie tobie się żywnie podoba.
kiedy ty w końcu zrozumiesz, że nie jestem twoją pierdoloną zabawką?
że ja też mam swoje plany, życie, marzenia?
brakuje mi sił, by wygarnąć ci cokolwiek prosto w oczy.
bo i tak powiesz, że to moja wina, że nie zasługuję na coś innego, że nie jestem warta.
znowu sprawisz, że poczuję się bezwartościowa, ale delikatnie podsuniesz myśl, że przecież bez ciebie sobie nie poradzę.
powiesz 'to sobie idź', a ja zacznę znów panikować, tkwiąc w przeświadczeniu, że bez ciebie nigdy, ale to nigdy nie dam sobie rady.
wzbiera we mnie frustracja, muszę tłumić w sobie skłębione emocje, bo kiedy tylko one próbują się ze mnie wylewać, gorące i niespokojne, ty się odwracasz i idziesz, a ja muszę przepraszać, że mam inne poglądy od ciebie, że wszystko robię źle i że ośmielam się nie zgadzać z jakąkolwiek twoją opinią.
naprawdę cię nienawidzę.
to wszystko jest takie toksyczne, a ty przeczytasz i powiesz, że mi odbija, że to przecież moja wina, że sobie na to zapracowałam, że to ja kłamałam, a nie ty.
zawsze wszystko ja, a nie ty.
zawsze.

louise tryumfuje, nie mam ochoty patrzeć jej w oczy.
chrzańcie się wszyscy, idę spać.

her own lookbook.

"nic, chcę nie czuć nic."

zastanawia mnie, jak długo mogę popadać z jednej paranoi w drugą.
moje obsesje znajdują swoje odbicie w kontaktach z ludźmi, we wszczynanych jedna po drugiej awanturach.
louise siedzi z boku i zainteresowaniem przygląda się moim poczynaniom, każdej nowej przemianie.
robi zdjęcia, tworzy sobie swoisty zapis tego, co udaje się jej zrobić.

jak już opadam z sił to nuci jakąś piosenkę.
słowa są niezrozumiałe, jedynie powtarzana co jakiś czas, niczym mantra, fraza boleśnie kłuje w uszy.
eat less, dream more.

mam prawo mieć dość, prawda?


edit.
właściwie to mam ochotę przeklinać, coś rozwalić i wypalić paczkę fajek.
kurewską ochotę.

wtorek, 25 stycznia 2011

harvest.

to nie jest tak, że ja nie mogę żyć bez Ciebie.
bo mogę.
najpiękniejsze jest to, że nie chcę.

chcę znowu rysować, malować, pisać.
nie wiem, jak wyjdzie, ale chcę, a sama inicjatywa jest już znakiem dużych zmian.
jest spokojniej, stabilniej, a ułożenie kostki rubika zajmuje mi już tylko 4 minuty.
myślę, że to zdecydowanie jakiś przełom.
mała, trwająca tygodniami rewolucja. mała francja, mały paryż.

idzie życiowa wiosna, czuję mrowienie ziemi pod stopami.

[link]

środa, 19 stycznia 2011

love yourself.

milczenie jest najgłośniejszym wołaniem o pomoc.

jednocześnie będąc najlepszą formą pomocy.

pomilczmy razem, bez względu na to, kto będzie stał po której stronie.

[link]


edit.:
właściwie to z każdym dniem czuję się coraz bardziej beznadziejnie, a przerwy między jednym, a drugim wsadzaniem sobie palców do gardła są coraz krótsze.
płaczę, a Ty nawet nie zadzwonisz. nie o takie milczenie mi chodziło.

środa, 5 stycznia 2011

empty spaces.

360; tyle dni do zmarnowania pozostało w 2011.

czy były postanowienia?
oczywiście, że były.
żadne z nich nie ma prawa być zrealizowanym, ale są - ponoć taka tradycja.
dowiedziałam się, że jestem suką, zimną suką bez serca.

oczywiście, że bez serca!
serce już dawno wyrzygałam, zabrała je louise, którą teraz codziennie wsadzam do torebki przed wyjściem i która starannie obmywa co wieczór moje wnętrzności z nadmiaru codziennego gówna, które zbieram.

bez serca, z krwawiącym przełykiem: tak wkraczam w nowy rok.
nie liczę na jakąś zmianę, nauczyłeś mnie nie marzyć, bo i po co.
z marzeń wynikają kłamstwa, ku uciesze louise.
więc nie marzę, nie myślę i staram się zachowywać swoje wnętrze.

360; tyle dni do zmarnowania.

archiwum.