piątek, 28 lutego 2014

everything i need and more.

gorący strumień prysznica przyjemnie parzy ciało, zmywa niemalże całą złość. po wyjściu spod niego skóra jest lekko zaczerwieniona, sprawia wrażenie nowej, odrodzonej, a ja zaczynam w końcu trzeźwo patrzeć na sytuację i dostrzegam te małe drgania powietrza.

akt / drgnięcie I
wkurwiają mnie ludzie, nieziemsko.
mam ochotę ich pozabijać. rozwalić coś.
wyżyć się. zadać ból, komuś, czemuś, sobie.
wiem do kogo zadzwonić, nawet mój telefon to wie.

akt / drgnięcie II
dwa słowa i nagle, nie bardzo wiedząc jak i dlaczego, uśmiecham się.

akt / drgnięcie III
co się ze mną dzieje?

akt / drgnięcie IV i tym samym ostatni(e)
zostań, proszę, proszę, proszę. 

nie pytam co dalej, po co pytać, skoro skóra nadal lekko piecze od wrzącej wody, a ja mam wrażenie, że najzwyczajniej w świecie to już nie kwestia temperatury branego prysznica, tylko ilości szczęścia, które jest we mnie i ciepła, które otrzymuję.
lubię to, co widzę w jego oczach, gdy na mnie patrzy.
lubię to, jak moje imię brzmi bezpiecznie w jego ustach.
lubię fakt, że uśmiechnie się, gdy to przeczyta. 
lubię go, cholernie, no ej, czego się spodziewaliście.

piątek, 21 lutego 2014

no title pt. LXIII

wydaje mi się, że jestem strasznie słaba, nie mam siły zapanować nad swoimi emocjami, nie jestem w stanie przejąć nad nimi kontroli tak, jak bym chciała i jak zwykłam to robić. jednocześnie tak bardzo mi się ten stan podoba, że jestem skłonna odpuścić sobie chłodne opanowanie i głupio uśmiechać się do komputera przez cały wieczór. w tym całym przedziwnym szczęściu i odprężeniu pojawiają się jednak momenty, które przypominają mi o tym, co kiedyś mnie tworzyło.
idę powoli chodnikiem. jeden krok, drugi, trzeci. z chłodną obojętnością omijam zarzygane przerwy między płytkami i samochody, które jacyś leniwi kretyni zaparkowali na chodnikach. z perspektywy tej chwili pijani ludzie stojący przed barami wydają się być nieznośnie żałośni. zabawne, przecież kiedy jestem wśród nich, to każda osoba jest dla mnie interesująca. nie umiem uzmysłowić sobie, czemu teraz nimi najzwyczajniej w świecie gardzę. przepełnia mnie poczucie wyższości, bez żadnego konkretnego powodu, dochodzą do tego narastające z każdym krokiem: siła, narcyzm i coś, co zapewne jest egoizmem. wszystko to łączy się ze sobą i daje wrażenie kompletnej kontroli, która jest tak naturalna, że z trudem ją dostrzegam i definiuję.
to tylko moment. dostaję smsa, wszystko dookoła mnie się rozpływa, nabiera cieplejszych barw, a ja, ja już nie patrzę się na brudny bruk i nawalonych ludzi, w mgnieniu oka zapominam o wszystkim, uśmiecham się i dostrzegam księżyc, gwiazdy oraz przyjemnie podświetlone elewacje kamienic. pieprzę, olewam i pierdolę każdą myśl sprzed paru minut, patrzę przyjaźnie na mijane osoby i próbuję ściągnąć rękawiczkę, by móc odblokować telefon i odczytać otrzymaną wiadomość. jestem niemalże pewna, że wtedy świat się zacieśnia i nieco spowalnia, by móc otulić mnie jakąś dziwną, błyszczącą mgłą, której okruszki strzepuję z siebie przez resztę nocy. zatrzymuję się i opieram o ścianę, żeby odpisać. oczywiście mogłabym to zrobić idąc, ale tak jest przyjemniej, mogę wziąć głębiej do płuc chłodne, miejskie powietrze i pozwolić mu uderzyć do głowy mieszając mi w niej jeszcze bardziej. w tym cholernie dobrym sensie. zresztą, sam o tym najlepiej wiesz.

czwartek, 13 lutego 2014

trick of fate.

w zasadzie to ze mną jest tak, że na ogół każda spontaniczna decyzja okazuje się być zła i muszę się potem z tym swoim beznadziejnie kretyńskim wyborem jebać przez parę tygodni (a czasami miesięcy czy nawet lat), zanim wszystko wróci do normy. na ogół tak właśnie się dzieje i mam wrażenie, że to integralna część mojego bytu, ale nie o tym dzisiaj będzie. czasami, chcąc zrobić kolejną tragicznie głupią rzecz, okazuje się, że zrobiłam przypadkiem coś dobrego dla samej siebie. to całkiem zabawne, bo zazwyczaj tuż przed podjęciem takiej nieprzemyślanej akcji myślę sobie 'oj no chuj tam, najwyżej oberwę po dupie, niewiele mogę stracić', a potem zaczyna dziać się jakaś dziwna magia, bo wybory, która z założenia, z mojego własnego założenia, miały na celu wygenerowanie sporej ilości problemów kompletnie się ze swojego obowiązku nie wywiązują. mało tego, zaczynają systematycznie wymazywać problemy, które były tutaj wcześniej.
i wiecie co? to są chyba te najfajniejsze momenty życia: znalezienie nadprogramowej pary czystych skarpetek (ukrytych wcześniej 'na czarną godzinę' i kompletnie zapomnianych), złapanie kataru podczas nocnej wizyty w parku czy poznanie w nocnym autobusie osoby, która zdaje się rozumieć i akceptować moje wypaczenie, a przy tym wszystkim jeszcze mnie lubi. to takie małe odłamki świata, które osobno nic nie znaczą, ale kiedy już je masz przy sobie, okazuje się, że sklejają ze sobą wszystkie porozrywane części twojego życia i nadają mu piękny, opływowy kształt. może i jestem chora, może nie powinnam się tak zachowywać, ale naprawdę lubię siebie za te wszystkie głupie rzeczy, które wyczyniam i nie dam sobie wmówić, że bez tego będzie mi lepiej.

środa, 12 lutego 2014

can't rely on my heart to beat it.

codziennie dzieje się coś, co sprawia, że chcę pisać.
jest osoba, która sprawia, że przestaję myśleć tym, żeby się poddać.
chyba odzyskałam trochę sił.
wiem, jak odzyskać kontrolę i jutro zdecydowanie to zrobię.
co z tego, że to wszystko jest kompletnie nieskładne, skoro jest takie piękne.

wczoraj poszłam spać dość późno, ale warto było. wyszłam na ostatniego papierosa przed snem; padał deszcz, fioletowe niebo zapowiadało, że już niedługo zacznie świtać. przez moment uwierzyłam, że naprawdę tutaj należę. a nawet jeżeli nie, to czuję się tutaj dobrze i całkiem bezpiecznie. nie byłam w domu od dawna, ale niczego nie zawalam i udaje mi się żyć tak, jak chcę.
czasami tylko chciałabym większej stabilizacji w życiu. spokoju i rutyny od czasu do czasu przerywanej małym, typowym dla mnie wyskokiem. no cóż, chyba jeszcze nie czas na to.

wtorek, 11 lutego 2014

who will fight.

jednak się rozpłakałam, a tak bardzo walczyłam, żeby tego nie zrobić. bo to nawet nie jest płacz, po prostu co chwilę, systematycznie spływa mi po policzku kolejna łza.
chyba znowu ucieknę w stare sposoby odbudowywania własnej psychiki.

louise usiadła wyjątkowo koło mnie, a nie w drugim końcu pokoju. podwinęła nogi i kiwa głową z aprobatą.
- pomożesz mi?
- wiesz, że tak.
- jesteś pewna, że to dobry pomysł?
- dawno nie miałaś lepszego.
- pierdolisz strasznie. wiem, że jest maksymalnie chujowy i zniszczę się w ten sposób do końca. czemu pozwalasz mi to robić? kurwa, ufam ci, a ty tak po prostu pozwalasz mi się doprowadzić do kompletnego chaosu i amoku? 
- przecież tego chcesz.
- och, spierdalaj.
- i tak zrobisz swoje, nie mam na to wpływu.
- właśnie, że masz.
- to powiedz mu prawdę.
- pierdol się, zrobiłaś się straszną suką ostatnio.
- uczę się od najlepszych. idź spać, od jutra zapierdalasz.
- wiem skarbie. czemu siedzisz koło mnie?
- nie twoja sprawa, mam swoje powody.
- nie chcę ci już ufać tak bezgranicznie, jak kiedyś. to, co było wtedy, może wrócić.
- przecież tego chcesz, więc czego marudzisz - przewraca oczami i wyciąga rękę w moją stronę. pierwszy raz w życiu mnie dotknęła. przyjechała, jakby od niechcenia, po moim ramieniu. jej palce były zimne jak lód i nadspodziewanie szorstkie.
to się kurwa bardzo, bardzo źle skończy, ale chyba znowu odzyskuję pełną kontrolę nad swoim życiem.

give a little time to me.

jestem tak naprawdę kurewsko samotna i uświadomiłam to sobie tej nocy. znowu coś nie gra i jestem nieszczęśliwa, sama nie wiedząc czemu. ostatnio miałam tak, gdy ćpałam dzień w dzień, jak popierdolona. teraz nie ćpam, a mimo to czuję się chujowo.
mam
suche, popękane usta.
niepomalowane paznokcie.
niedokładnie zmyty makijaż.
byle jak rzuconą na łóżko pościel.
zamazane i niewyraźne marzenia.
nieogrzany pokój.
pustą lodówkę i przepełnioną głowę.

nie chcę, żeby nikt pytał, chcę po prostu uciec w pizdu.
najzwyczajniej w świecie czuję się źle i nie wiem albo nie chcę wiedzieć dlaczego. to całe bycie nieszczęśliwą zdaje mi się być bezpieczne.

poniedziałek, 10 lutego 2014

you should stay right now.

nie mam siły ostatnio na nic.
nie mam siły na pracę, naukę, zrobienie obiadu ani wstanie z łóżka.
znowu utknęłam w martwym punkcie życia i za cholerę nie wiem, co mam ze sobą zrobić, a czekać nie chcę, bo ostatnio czekałam tak trzy miesiące i wszystko się wtedy rozwaliło.
czuję postępujący rozpierdol struktur wewnątrz siebie, niemalże na poziomie komórkowym.
to wszystko tak kompletnie nie pasuje do tych jasnych, słonecznych dni, więc je przesypiam i żyję po nocach, kuląc się pod kołdrą w łóżku i biorąc kolejne prysznice, tak gorące, że niemalże parzą moją skórę. robię coś cholernie nie tak, a nawet nie wiem co. chyba zabunkrowałam się znowu we własnym umyśle i nawet nie chcę pomocy.
tak naprawdę kłamię, potrzebuję jej, ale nie wiem co mogłoby mi pomóc.

niedziela, 9 lutego 2014

i made it in my mind.

za dużo czuję ostatnio.
wiem, że coś pierdolnie w najbliższym czasie i znowu stracę na moment kontrolę, ale to będzie miłe, przyjemne i piękne. trochę tęsknię za narkotykami, nie wiem czemu.

środa, 5 lutego 2014

be mine.

myślałam, że już wyrosłam z robienia rzeczy przepełnionych melancholią i sentymentem, ale najwyraźniej nie potrafię sobie odmówić siedzenia w środku nocy w parku i wgapiania się w niebo prześwitujące między gałęziami drzew. kolejna chwila tylko i wyłącznie dla mnie.
przychodziło do mnie parę osób, prawdziwych i nie, przewinęło się parę urojeń, parę gonitw myśli, jedna mała paranoja. wszystko to okraszone pięknym spokojem, świat dookoła wydawał się być przytłumiony. potrzebowałam tych paru godzin, w trakcie których kompletnie przemarzłam i myślałam o wiele więcej niż powinnam, zwłaszcza o sprawach i osobach, które nie powinny w ogóle zaprzątać mojej głowy. znowu jestem szczęśliwa, dziwnie tak.

wtorek, 4 lutego 2014

for the first time in forever.

czuję coś, czego zdecydowanie nie powinnam czuć.
muszę uciekać, a nie chcę.
znowu gubię się w swoich myślach i kłamstwach.

niedziela, 2 lutego 2014

every rule i had you breakin'.

włosy pachną mi świeżym powietrzem. przesiąknęły zapachem parku, w którym byłam dzisiaj na spacerze. delektowałam się zimowym słońcem i topniejącym śniegiem. taka chwila kompletnie dla mnie, odcięłam się na moment od oczekiwań innych ludzi i ich wpływu. nagle wszystko stało się taki proste. to były pierwotne uczucia, łatwe do interpretacji i w pełni dla mnie zrozumiałe. fajnie, że w końcu czuję i jestem tych uczuć pewna. przypomniałam sobie, że nie muszę się nikomu podporządkowywać, bo przecież są osoby, które akceptują mnie i nie wymagają zmian. chyba nie warto gonić za nieosiągalnymi aspiracjami, kiedy to, czego naprawdę potrzebujemy jest na wyciągnięcie ręki. jak już to zrozumiesz, to będzie chyba za późno.

sobota, 1 lutego 2014

remember those walls i built.

coś popękało dookoła mnie i przez te szczeliny przechodzi światło.
ostatnio czuje się bezpiecznie, to takie miłe.
w ogóle ostatnio dużo miłych rzeczy mnie spotyka, poznaję dobrych ludzi, zaczęłam być z kimś kompletnie szczera i nie boję się tego.
to chyba najważniejsze. że jeszcze mogę, że jeszcze potrafię. nie zawsze mi wychodzi, ale ktoś mi w tym pomaga. to trochę, jakbym się od nowa uczyła chodzić, ale podoba mi się.
sesja idzie, zaczynam się uczyć niby.

archiwum.