środa, 28 grudnia 2011

something 'bout lonely nights.

grałeś i śpiewałeś mi neila younga.
brakuje mi tego.

ostatnio jestem samotna.
papierosy w oknie już tak nie cieszą.

piątek, 23 grudnia 2011

that five seconds after your heart begins to break.

miał być domek na końcu świata: ostoja spokoju i bezpieczeństwa, a jest pałac z piasku. nawet nie z piasku, pałac budowany z opioidowych pyłków, bardzo piękny, ale jakże niestabilny.

zniknął ból, a jeżeli się już pojawia to jest cichy, przytłumiony, jakby znajdował się mile ode mnie. teraz moją inspiracją jest spokój i cisza, to jest takie przepiękne. im więcej wezmę tym jest spokojniej, dlatego czasami idę za daleko. poznaję ludzi, którzy są tak samo spokojni jak ja, którzy znają świat bardziej i widzą szerzej. to z nimi teraz się dogaduję, inni przejmują się za bardzo, nie mogę tego znieść.

jestem zaćpana, ale nikt nie zauważa.
jestem milsza, nie mówię tyle co zwykle, a jeżeli już to przytłumionym, cichym głosem.
nie, nie boję się uzależnienia.
już jestem uzależniona. czasami chcę szukać pomocy, ale mija mi z momentem, gdy przekraczam próg apteki.
kolejne dawki działają nieco słabiej, dlatego czasami robię przerwy, zmieniam kodeinę na tramadol.
niektórzy wróżą mi dworzec, jeszcze inni wierzą, że dam radę i trzymają za mnie kciuki.
krąg się zamyka, biorę kolejną dawkę, odpływam, odpływam razem z innymi i już nie szukam wyjścia.
domek na końcu świata staje się nierealny, ale nadal wierzę, że kiedyś będzie.
wierzę, że będzie z kimś, kogo poznam w niezwykły sposób. z kimś, kto weźmie mnie za rękę i nie będzie nic mówił, przynajmniej wtedy, gdy cisza będzie najpiękniejszym, co może istnieć.

ostatnio tak żyję.
laptop, papierosy, kodeina, knajpy,
cisza, cisza, cisza, cisza, cisza, cisza, cisza, cisza, cisza, cisza, cisza, cisza, cisza, cisza, cisza, cisza...

czwartek, 22 grudnia 2011

and giving you codeine.

facebook się rozwija i udostępnił całkiem ciekawą funkcję.
tak więc siedzę i przeglądam swoją historię.

i tak sobie przypomniałam o moich marzeniach, które jakoś zostały pogrzebane pod zgliszczami mojego nieudanego związku z tomkiem.
miał być domek na końcu świata, to było najważniejsze i chyba nadal będzie, tylko położę się spać i wszystko zaplanuję, jak dawniej. tylko się położę i będę marzyć i planować życie, żeby było perfekcyjne.
trochę boli, ale boli dlatego, że widzę moje błędy i konkretne miejsca i daty, gdzie je popełniłam.
trochę bardziej boli, ale to dlatego, że widzę, jak byłam szczęśliwa. teraz po prostu wszystko olewam, to już nie jest szczęście. jakbym przez ten rok dojrzała o parę lat.


jakby kodeina dodała mi dwudziestu lat życia.

jak jest?
jest spokojnie, opanowanie, nie ma niczego nagłego, mogę się zmusić do wszystkiego, uczę się trochę, trochę palę, czasami tańczę, ostatnimi czasy na śniegu, bo spadł.
chyba tuszuję ból, ale nie chcę się do tego przyznać, nawet przed samą sobą.

ostatnio do niczego nie chcę się przyznać przed samą sobą.
zwłaszcza do tego, że nie jestem szczęśliwa.

piątek, 16 grudnia 2011

i'm gonna marry the night.

jednak nie.
to znaczy, jednak zapomniałam.
albo kodeina daje mi niesamowite uczucie wyjebania.

właściwie to miałam nie brać do połowy stycznia, ale litości, kto się tym przejmuje, kiedy mogę wziąć te dwadzieścia tabletek, zapić colą i tańczyć na stołach, mając pod sobą cały świat.
kto się w ogóle czymkolwiek przejmuje, gdy ma się znajomych, którzy zrozumieją wszystko, a potem tylko wrócą do domu taksówką, by następnego dnia znów dać radę pić, ćpać i bawić się tak, jak robią tylko ludzie w filmach i serialach.
wracamy kulturalnie, przed północą, po dwudziestej czwartej nie dzieje się nic dobrego.
przestaję panikować, wyłapuję z powietrza wszystko, co pozytywne od tlenu zaczynając, a na emocjach kończąc.

noce się nie kończą, wracam, palę papierosy i do czwartej nad ranem przeglądam cały syf, jaki serwuje mi internet. latem o tej godzinie już by świtało, ale jest zima, więc pozostaje tylko zastanawiać się, czy chmury unoszące się z ust to dym czy najzwyklejsza w świecie para. zasadniczo to czasami udaje mi się sobie wmówić, że to wszystko, co negatywne, złe i chore we mnie, ucieka i stapia się z powietrzem.

obyś się tego nawdychał i zdechł kochanie.

czwartek, 15 grudnia 2011

no title pt. XXXII

kurwa mać, byłam święcie przekonana, że zapomniałam!
znowu to samo, znów zbytnio wyidealizowałam swój świat w głowie, znowu przegięłam, biorę za dużo kodeiny, czuję, że jestem uzależniona, ostatkami sił bronię się przed wzięciem kolejnej dawki.
coś rozsadza mi głowę, czuję, że życie się ode mnie odrywa.


nie nie nie.
nie umiem pisać, potrzebuję kolejnej dawki opioidów, tylko teraz o tym myślę.

boże, jeżeli istniejesz, ratuj mnie.
ratuj mnie, bo nie dam rady.

sobota, 3 grudnia 2011

my body is a cage.

jest coś niesamowicie pociągającego w wyniszczaniu swojego organizmu.
bo w zasadzie czemu nie?

nikt nie podał mi nigdy konkretnego powodu, by tego nie robić. jest zawsze tylko jeden argument o treści 'bo to szkodliwe / niezdrowe'. pytanie, czy osoba, która z własnej woli wyniszcza się kawałek po kawałku, przejmuje się jeszcze tym, co szkodzi jej zdrowiu, a co nie.
odpowiedź znaleźć bardzo łatwo, wystarczy, że odpalę kolejnego papierosa. rozumiecie, to takie uczucie, gdy kolejne dni zlewają się w jeden i towarzyszy temu totalna fascynacja tym faktem. nie powinnam, nie mogę, nikt nie rozumie dlaczego. kiedyś może i uznawałam to za coś, co mogło intrygować innych, teraz uznaję to za kolejny stopień mojego zobojętnienia na świat. nie potrzebuję niczyjej litości, potrzebuję walki, a przecież ze światem walczyć nie będę, niech się dzieje co chce, bylebym panowała nad tym, co się dzieje wewnątrz mnie.
na szczęście znowu udało mi się dojść do stanu, gdy nic we mnie nie uderza, gdy to ja wybieram uczucia, jakie żywię do innych ludzi.

czuję się lekko psychodelicznie, zaraz pójdę do knajpy z ludźmi, którzy może i nawet przejmują się bardziej niż ja, ale na pewno rozumieją to, jak łatwo można stracić zainteresowanie otoczeniem i tylko pić piwo, palić papierosy mając świat za nic, mając po prostu wyjebane.

mam coś nowego, dobrze wchodzi. nie wnikałam co, mało mnie to obchodzi. ważne, że czuję się po tym ponad światem; albo inaczej: świat zaczyna funkcjonować wewnątrz mnie. cudowne uczucia towarzyszą mi tej nocy, to dobra noc, żeby umrzeć, ale to chyba jeszcze nie czas, może kiedy indziej, gdy znowu życie będzie skupiało się w mojej głowie, wtedy można się wszystkiego łatwo pozbyć mając pewność, że nic nie zostanie przypadkiem pominięte.

dziś bez pointy, za dużo nahejtowałam w ten tydzień, by jeszcze silić się na literackie, pseudometaforyczne zakończenia; zostawiam was więc z waszymi myślami, może kiedyś spotkamy się na skraju świata.

/ze wczorajszych przemyśleń w autobusie.

archiwum.