niedziela, 4 października 2015

can't go home alone again.

nawet nie wiem czy jeszcze warto porywać się na kolejny zryw.
chyba już nawet nie ma nas.
a tak dobrze nam szło.
nie umiem pisać, nigdy nie umiałam, a to jest zakończenie.

może kiedyś coś zacznie się na nowo.
sześć lat bloga i życia.
dziękuję, żegnam.

piątek, 2 października 2015

no title pt. LXXXIV

potrafię jednym słowem zjebać wszystko. mimo, że nie chcę. słowa bezmyślnie płyną z moich ust do momentu, kiedy jest za późno.
potem już tylko trzeba na kolanach składać to, co pozostało. po raz kolejny, przeklinając wszystko, na czym świat stoi. szlag by to trafił.

czwartek, 24 września 2015

when the truth is found to be lies.

nie wiem co się stało. jakby krótkie pierdolnięcie w głowę, szybkie, zaskakujące, ale też wybitnie otrzeźwiające.
znowu mogę wszystko i nie wiem czego to zasługa, ale ja na pewno zasługuję na kąpiel. bo tak.

środa, 23 września 2015

'til i reach you.

zaadoptujmy psa. starego, przetyranego życiem ze schroniska. chcę mieć psa. nie radosnego szczeniaka, tylko starego, zagubionego psa, którego trzeba naprawić tak samo, jak naprawiliśmy nas. to dobry pomysł, prawda?

piątek, 18 września 2015

then we will not relate.

coś się zaczyna kruszyć, jakby klej, którego użyliśmy nie był wystarczająco mocny, a poszczególne części albo źle dopasowane albo zgubione gdzieś po drodze tak, że nie możemy ich odnaleźć.
kurwa, co z tego, że się ogarnęłam, co z tego, że żyję, co z tego, że robię wszystko jak należy, kiedy czuję, że to nie to, czuję, że udaję i oddałabym wszystko, by znowu nie czuć, a czuję kurwa za bardzo i znowu chce mi się płakać, i nie wiem jakim cudem składam się do kupy, i jeszcze udaje mi się coś zrobić dookoła siebie, ale litania przekleństw w głowie narasta z każdą minutą.
najgorsze jest to, że nie ma w tym za grosz Twojej winy, ja kruszę się sama z siebie, mam ochotę na wybuch i nie wiem czy mam siłę go powstrzymać, przecież tylko udaję, przecież nadal jestem chora, tylko się zajebiście staram i oboje udajemy, że tej choroby nie ma, ale ona jest, rozpierdala mnie od środka, mimo że z uśmiechem udaję, że tak nie jest. to wszystko jest kurwa zajebiście ciężkie i nie radzę sobie kurwa z tym.
rozsypuję się kompletnie, łzy rozpuszczają klej, który dotychczas to wszystko trzymał i nie umiem robić z tym kompletnie nic, bo poza tymi pierdolonymi, wyuczonymi schematami, które wymusiłam na sobie przez ostatnie dwa miesiące nie potrafię kompletnie funkcjonować we własnej głowie. jest za ciężko, przerosło mnie to, przepraszam, ale po prostu zajebiście mnie to przerosło i nie wiem czy mam siłę ciągnąć to dalej, choć przecież powinnam czuć się lepiej, a zmieniło się tylko to, że robiąc to, co do mnie należy, jestem nadal tak samo przemęczona i zajechana psychicznie, jak byłam wcześniej. co kurwa z tego, że nie ćpam i nie piję, skoro nie dostaję od świata w zamian nic.

co z tego, że jesteśmy znowu razem i jest spokojnie, skoro gdzieś spierdoliła cała namiętność między nami, a Ty zmieniłeś się tak, że przestaję poznawać Cię w tym wszystkim i marzę o tym, by cofnąć wszystkie słowa, w których prosiłam Cię o jakiekolwiek zmiany. to ja powinnam się zmieniać, nie Ty. Ciebie kochałam takiego, jakim byłeś.

poniedziałek, 14 września 2015

we're going to better places.

strach mnie sparaliżował.
nie potrafię się ruszyć. siedzę z laptopem i nie umiem wydać z siebie dźwięku, linie na ekranie zaczynają dziwnie falować i tracą swoją płynność.

jeszcze dwa dni temu siedziałam na plaży. w powietrzu unosił się delikatny, niewyczuwalny pył, chyba delikatne okruchy piasku. rozszczepiał światło, wszystko się mieniło, powietrze pływało, skrzyło się blaskiem i przez moment wydawało mi się, że to tylko w mojej głowie, ale potem powiedziałeś, że też to widzisz. może uczucia to nie są niebieskie nitki, a właśnie skrzący się pył, który wzbija się w powietrze, gdy niczego nie oczekujemy, gdy jesteśmy przy sobie bezpieczni i spokojni. chyba tak właśnie było i jest. żaden pył, tylko miłość. jakkolwiek tanio to brzmi, mam cholerną potrzebę w to wierzyć.

powinnam też mieć potrzebę ruszenia się na rozmowę o pracę, którą mam za półtorej godziny, ale z tym jakoś ciężej mi pójdzie.

niedziela, 30 sierpnia 2015

no title pt. LXXXIII

na chwilę zapomniałam o wszystkim.
na całe półtorej dnia, które dało mi siłę na kolejny miesiąc.

mogę już chyba wszystko, bo pękła ta ściana, która dotychczas mnie blokowała i przekonałam się, że warto, że cholernie bardzo warto. szkoda, że przez ostatnie parę miesięcy gdzieś zapodziała się moja potrzeba pisania i czerpania inspiracji ze wszystkiego. nie jestem już chyba w stanie napisać dłuższej notki na trzeźwo, świat po mnie lekko spływa, jakbym była pokryta rzeczywistopściofobową powłoką. nie do końca mnie to cieszy, ale z drugiej strony ogarnięcie w miesiąc ponad połowy syfu, który nagromadził się w moim życiu przez ostatnie trzy lata było warte tego poświęcenia. jeszcze wrócę, jestem pewna, ale tymczasowo to zapewne jest szczyt moich grafomańskich możliwości. trudno, pewnie dorosłam, dojrzałam i inne tego rodzaju śmieci, których dotychczas zażarcie unikałam, a które koniec końców stały się konieczne do normalnego funkcjonowania. chyba tak po prostu trzeba.

środa, 19 sierpnia 2015

no title pt. LXXXII

trochę nadal się oszukuję, aczkolwiek widzę i wiem, że jest lepiej.
potem jest mi trochę wstyd, że się oszukuję i


kurwa mać, nieważne,  jest za dobrze i wariuję, i mi odpierdala, i pragnę dużej ilości narkotyków, papierosów i wódki, i kurwa czuję, że coś się we mnie kłębi, i chcę krzyczeć, i czuję, jakbym była milion lat stąd, i nic tutaj nie działa, i kurwa, kurwa, kurwa.
nie powinnam rzucać palenia, kiedy mam okres. chujowa, zaiste chujowa decyzja.

edit. 
tak wygląda moje załamanie nerwowe, gdy mam dobry humor. marzy mi się impreza w ten weekend. wódka i wyładowanie energii. nienawidzę tej koncepcji 'ucieczki' pojawiającej się od czasu do czasu w mojej głowie. trochę jak szaleństwa wstawionej nastolatki, echh.

piątek, 31 lipca 2015

it feels like coming home.

chyba zakochałam się od nowa. to ciepłe i przyjemne uczucie dające niespodziewanie dużo energii.
naprawdę zaczęłam zmieniać wszystko, w charakterystyczny dla mnie chaotyczny sposób, ale widzę efekty i czuję, że tym razem to będzie dłuższa zmiana. w końcu prawdziwa.

coś się urzeczywistni. coś, co dotychczas było ulotną myślą, uwiązanym do przydrożnego płotu, odwodnionym i wyczerpanym od upału marzeniem. przeciąłeś linę i teraz, w dzikiej pogoni za wszystkim, do czego kiedyś dążyłam, czuję, że odzyskuję siebie sprzed czterech lat.
nie pozostaje mi zrobić nic, tylko podziękować.

wtorek, 28 lipca 2015

what you need from me.

wstawanie rano jest czymś, co chyba bardzo polubię.
to taka banalna rzecz, ale po załatwieniu większości spraw jest po prostu czternasta, a nie późny wieczór, gdy muszę się już zbierać do pracy.
pół roku to wystarczająco czasu na zmiany.
przypomniałam sobie, do czego dążyłam przed długim epizodem z narkotykami i po prostu do tego wracam. proste, a potrzebowałam paru lat, żeby do tego dojść.

rivers and roads.

jest ciepło, spokojnie i płaczę ze szczęścia czytając smsy od Ciebie.
czekam, wiesz, że czekam.

środa, 22 lipca 2015

next road to run.

nie tą drogą chciałam iść. miałam uciekać, a zostałam i czekam, choć nie bardzo jest na co.

lubię miasta w trakcie upałów. stają się leniwe, a ludzie zachowują się, jakby nie do końca wiedzieli czy próbować walczyć, czy po prostu lekko poddać się ciepłu. ten nastrój pozwala mieć wrażenie, że jeszcze nie trzeba podejmować żadnych decyzji i można urywać wszystko w pół słowa, zdania, tekstu.

wtorek, 21 lipca 2015

stay with me.

chyba jakoś się zbieram.
wyspałam się w końcu. tylko dlatego, że spałam przy Tobie.
kurwa, zostań, nie wyjeżdżaj, błagam.

piątek, 26 czerwca 2015

see you again.

okay, może szczerość jest jakimś sposobem na życie.
może nawet powinnam przyznać Ci rację.
nienawidzę, jak masz rację.
zaczynamy od nowa, próba ogarnięcia życia #874.
tak, nadal liczę.

wtorek, 23 czerwca 2015

worn out places, worn out faces.

rozsądek wygrał.
ogromnym kosztem.
wyprałam się ze wszystkiego i czekam na jeden Twój krzyk, że to był błąd, że zadecydowałam źle, że tak wcale nie będzie lepiej.
trochę mnie to śmieszy, trochę mnie to smuci,
że sny, w których umieram, są najlepszymi, jakie kiedykolwiek miałam.
deszczowo jest ostatnio, a muszę się zmusić do wychodzenia z domu i kombinowania, jak przetrwać to wszystko. mam dreszcze z zimna, niepokoju i tęsknoty. chciałabym uciec i schować się w domu, ale jak, skoro z domem utożsamiam tylko już nie nasze, a Twoje mieszkanie. czuję się osaczona przez własne myśli i nie umiem znaleźć żadnej logicznej drogi ucieczki.
czekam na Twój krzyk, naprawdę na niego czekam, przyjdź i krzycz, że to nie tak powinno się kończyć, że poszliśmy po prostu w złą stronę i wystarczy tylko zawrócić, by odnaleźć tę dobrą i bezpieczną drogę. przyjdź i krzycz, błagam, potrzebuję Twojego rozpaczliwego krzyku, bo sama mam już zdarte gardło i nie mogę się zdobyć na żaden głośniejszy dźwięk. przyjdź i krzycz, że pamiętasz. przyjdź i krzycz, że jeszcze Cię to wszystko obchodzi, że to tylko zagięcie, zagniecenie, a nie złamanie i jeszcze możemy się nauczyć wszystkiego razem. przyjdź i krzycz, zrób w końcu coś, bym to wszystko odwołała i zrozumiała, że popełniam błąd albo chociaż przyjdź i wykrzycz, że mam rację, że nie powinnam żałować tej decyzji, bo jest najlepszą, jaką mogłam podjąć. przyjdź i krzycz, ale nie zostawiaj mnie ze swoją smutną zgodą na wszystko, co się wydarza, nie zostawiaj mnie w niepewności, że może jednak chciałbyś, żeby potoczyło się to inaczej. przyjdź i krzycz, bo nie ma już innego rozwiązania, a nie zamknęliśmy niczego do końca, poprzymykaliśmy wszystkie drzwi i udajemy, że z jednej strony nie wpada przez szparę światło, a z drugiej nie wylewa się ciemność; skończmy w końcu udawać, bo dobrze wiesz, że to nie jest rozwiązanie. przyjdź i krzycz, bo czekam i będę czekać, choć na razie jadę na pół dnia w pizdu, bo muszę odnaleźć jakieś kawałki siebie, bo uderzenie tej decyzji sprawiło, że odłamki mnie poleciały na wszystkie strony świata. przyjdź i krzycz, błagam Cię, błagam, zdobądź się na to, by wyrzucić z siebie to, co mogłoby mieć jakikolwiek wpływ na to, co się z nami dzieje. przyjdź i krzycz, bo doskonale wiesz, że potrzebuję tego krzyku, by jeszcze raz zawalczyć o wszystko, o swoje życie, to teraz i to przyszłe, o nas, jakkolwiek nie mielibyśmy wyglądać. przyjdź i krzycz, że podejmujesz się tej pierdolonej walki i że nie możemy tchórzliwie uciekać przed sobą nawzajem nie rozwiązując żadnych spraw między nami. przyjdź i krzycz, choćby po to, żebym zapamiętała to wszystko jako walkę, a nie zwykły walkower. przyjdź i krzycz, choćby po to, żebym miała pewność, żebym miała punkt zaczepienia w tłumaczeniu sobie tej decyzji. przyjdź i krzycz, że kupiłeś mi kwiatka w doniczce, którym muszę się zajmować, który kwitnie w styczniu, który wypełni mi te wszystkie puste godziny, minuty i sekundy i opowiadaj, jak sprawi, że zapomnienie będzie cholernie trudne, ale przynajmniej będę mogła pielęgnować wszystko, co było przez ten czas dobre. przyjdź i kurwa krzycz, bo nigdy nie słyszałam, żebyś krzyczał w walce o nas.
proszę, przyjdź, błagam, krzycz.
proszę, przyjdź, błagam, krzycz.
proszę, przyjdź.
błagam, krzycz.
proszę.
błagam.
wołam.
skomlę.
modlę się.
przyjdź i krzycz.
kiwi kiwi.

piątek, 19 czerwca 2015

awakening.

coś pchnęło mnie mocno do przodu, mimo że zasadniczo tego nie chciałam. zaskakująco przyjemna sprawa, nie spodziewałam się tego w sumie. nie piję, nie ćpam, nie palę. czuję się nieswojo, ale jednocześnie powietrze wypełnia dziwna błogość i spokój. może tak to powinno być?

poniedziałek, 15 czerwca 2015

silence in the room.

to tylko pęknięcie, przecież się kochamy, przecież umiemy to naprawić, tylko czemu jest kurwa tak ciężko, czemu sypię się bez Ciebie i zamiast zbierać swoje życie rozpierdalam je kawałek po kawałku? wytłumacz mi kurwa, czemu to robię, wiesz o mnie wszystko, więc opowiedz mi o mnie, opowiedz mi o wszystkim, bo się zaplątałam i nie wiem co dalej, i jest piąta rano, a ja nalewam czwarty kieliszek wódki, i nie wiem co dalej, i teraz mam korkową tablicę, i poprzyczepiałam do niej moje kolorowe kartki z notesu, na których wszystko pozapisywałam, ale to za mało, bo potrzebuję Ciebie, żeby to wszystko było jakoś razem do kupy, i kurwa nie, nie, nie mam kurwa jebanych sił już i tak strasznie staram się nie umrzeć, i walę z całych sił w klawiaturę, żeby słowa dosadniej na nią spływały.
tu następuję przerwa na piąty kieliszek wódki i papierosa.
najzwyczajniej w świecie nie potrafię zrozumieć, jak możemy z pełną premedytacją sprawiać sobie ból i czuć z tego powodu satysfakcję. mam ochotę zrobić sobie coś, żeby tylko poczuć, że żyję. opowiedziałabym Ci wszystko, jak się spotkamy, ale Ty nie chcesz słuchać. nigdy nie chciałeś, ale nie obchodzi mnie to, kochaj mnie tak, jak potrafisz, zaakceptuję każde Twoje spierdolenie, będę taka, jak chciałeś, zmienię się tylko po to, byś był szczęśliwy. może to tylko wódka, ale naprawdę tego chcę.
jest poniedziałek, idealny dzień na zmianę życia.

the devil lies in the nightfall.

znowu położę się spać o świcie.
staram się ułożyć jakiś plan na ogarnięcie czegokolwiek, ale nic nie zdaję się działać.
zastanawiam się, kiedy krzyczenie 'kocham cię' zza ściany straciło swoją moc.
nie zauważyłam przyjścia lata, a przecież jeszcze w zeszłym roku tak bardzo się cieszyłam, że znów potrafię to dostrzec. pękają ściany, pęka niebo, kruszy się powietrze, wódka na stole kusi.
popadłam w jakieś dziwne stadium alkoholizmu. nie piję codziennie, nie upijam się specjalnie często, ale wiem, że jeżeli teraz naleję sobie ten pierwszy kieliszek to wyłoję całą butelkę.
nie myślę o Tobie więcej, ale nie myślę też o Tobie mniej.
nalewamy ten pierwszy kieliszek, do świtu jeszcze parę minut.

sobota, 13 czerwca 2015

no title pt. LXXXI

o żesz kurwa, tego się nie spodziewałam.
nie uderzenia sprzed czterech lat, które zetnie mnie z nóg i jednocześnie będzie tak miłe, przyjemne i w ciągu chwili zmieni mnie na lepsze. jednej chwili. o cholera.
co ja mam robić dalej, aaa.

środa, 10 czerwca 2015

no title pt LXXX

mój świat to fikcja. świat, który kurwa sobie stworzyłam to fikcja.
jest już tylko muzyka, papierosy i klawiatura.
nie ta muzyka, co kiedyś, ale muzyka.
głośniej, głośniej, bo jeszcze da radę słyszeć.
głośniej, głośniej, bo jeszcze da radę czuć.
dźwięk przeżera mi skórę z zewnątrz, uczucia zawzięcie wyskrobują sobie drogę ucieczki od wewnątrz. sama też zaczynam się drapać, do krwi, do utraty tchu.
głośniej, głośniej, bo jeszcze coś kaleczy mnie ze wszystkich stron.
głośniej, głośniej, bo nadal o Tobie pamiętam.
głośniej, głośniej, bo nadal o mnie pamiętasz.
głośniej, głośniej, bo nadal mamy dreszcze, gdy się dotykamy.
głośniej, głośniej, bo nadal słychać mój krzyk w nocy.
głośniej, głośniej, bo nadal słychać nasz krzyk w nocy.
głośniej, głośniej, bo nadal chcę, a nie mogę.
kurwa.

wtorek, 9 czerwca 2015

no title pt.LXXIX

pozwólcie, że tym razem znowu nikogo nie posłucham.
sterylizuję się alkoholem. to już miesiąc. to już miesiąc, kurwa!
jebany, pierdolony miesiąc, a ja wariuję, piję i używam wykrzykników, mimo że nigdy tego nie robiłam. potrzebuję teraz zimy, nie lata. potrzebuję mrozu i swetrów, a nie sukienek i sandałów.
złapałam w końcu oddech, a powietrze zaczęło mnie dusić.
nie bardzo wiem co dalej.

piątek, 5 czerwca 2015

there are many ways.

za bardzo boli, za bardzo kurwa boli. nie umiem uciec tak, jak kiedyś to robiłam.
kurwa mać, boli.
zaciągam dym do płuc, powoli mielę go w sobie i nie bardzo wiem co dalej, więc wypuszczam go na wolność. pobiegłam bym przez noc do Ciebie, ale chyba nie mam po co. dotykam swojej szyi w miejscu, gdzie zwykle ją wąchałeś, czuję jak drżą mi palce i łamie się serce. nie umiem dalej nic postanowić, więc wegetuję. zlewam maksymalnie wszystko, co mogę, moje życie ograniczyłam do snu i pracy. nie potrzebuję niczego więcej. cokolwiek więcej powodowałoby myśli, myśli powodowałyby ból, marzę o tym, by biec do Ciebie.
kurwa mać, boli.
skończyły mi się fajki, nie umiem się pozbierać. zadzwoń i błagaj, bym wróciła, proszę, wiem, że tego chcesz i to dopierdala mi chyba najbardziej. świadomość, że pragniesz mnie tak samo mocno, jak ja Ciebie. świadomość, że mimo to jesteś na tyle rozsądny i sztywny, że nie przyjechałbyś tu teraz nawet, gdybym płakała i świadomość, że ja pobiegłabym przez całe miasto tylko po to, by sprawdzić czy oddychasz spokojnie i nie potrzebujesz mojej dłoni na swoim sercu.
kurwa mać, jak to cholernie boli.

niedziela, 31 maja 2015

forever ago, pt. III

nie rozumiem tego, co się dzieje.
nie rozumiem, jak mogę odżywać jednocześnie czując w sercu tak ogromną pustkę.
chyba nawet nie mam nic więcej do napisania.

edit., 9:00
drżącymi z zimna i samotności rękami tęsknię.
oddaj mi jeszcze jeden oddech, przyjedź i pokochaj na nowo, zacznij wszystko inaczej niż dotychczas, bądź.

środa, 20 maja 2015

forever ago, pt. II

nie jestem pewna, jak to powinno działać w tym momencie.
rozpierdoliło się wszystko na kawałki, a ja na tych kawałkach się najzwyczajniej położyłam i leżę, i nie bardzo wiem co robić, mimo że okruchy świata są ostre i ranią mi plecy. krew jest ciepła i daje przyjemne poczucie, że wreszcie żyję. chwilowa ułuda, ulga, która z kończy się z momentem, gdy krwi będzie już za mało, by spokojnie dostarczać tlen do mózgu. nie mam gdzie uciekać, gdzie się zwrócić, więc po prostu tkwię zawieszona w czasoprzestrzeni patrząc, jak wszystko wiruje dookoła mnie, na powolnie wyciągane w moim kierunku ręce, które rozmywają się w połowie drogi, która też się rozmywa, a wtedy wszystko zaczyna panicznie wirować wokół, a ja zaczynam biec i płakać, i nie bardzo umiem pozbierać to wszystko z ziemi, wypada mi chujstwo z rąk, więc płaczę i znów jestem bezradnym dzieckiem, budującym bezsensownie wielokrotnie złożone zdania, zapewne ruchające w dupę zasady gramatyczne i mam ochotę biec, uciekać stąd, zapewne w Twoje ramiona, i wszystko się zamyka, a ja płaczę, jestem wyczerpanym szczeniaczkiem, schowanym pod gazetą, pod którą i tak wiecznie zagląda wiatr, bynajmniej nie po to, by go pogłaskać.
nie mam siły budować wszystkiego na nowo, nie mam nawet z czego wylać fundamentów.

czwartek, 7 maja 2015

another scene.

nie lubię tej pustki, która następuje w momencie zamknięcia za sobą drzwi i trwa, w zależności od zaistniałych okoliczności, dzień albo dwa. doskonale zdaję sobie sprawę, że to cisza przed burzą, delikatny odpływ zwiastujący ogromną i niszczącą falę. mogę tylko czekać i zabijać czas przenoszeniem w bezpieczne miejsce tego, co jeszcze mi zostało z nadzieją, że ocaleje.
z nieprzyjemnym napięciem mięśni czekam na to uderzenie bólu. to czekanie na wyrok, który z góry jest wiadomy: zwali mnie z nóg, połamie kolana i pozostawi leżącą i skuloną w kłębek.
do tego dochodzi to puste miejsce w środku, z którego powynosiłeś sporo ważnych elementów. czym mam je zapchać? powiedz mi, proszę, bo naprawdę nie wiem, a to miejsce pali żywym ogniem, dającym jasno do zrozumienia, że tylko czeka na moment, by zająć całe ciało i umysł. powiedz coś, cokolwiek, liczę na to. w zasadzie to tylko na tym opieram nadzieję, jaka jeszcze mi pozostała.

piątek, 1 maja 2015

no title pt. LXXVIII

każdy kolejny zryw powoduje rozerwanie się rzeczywistości o następny cal.
te wyrwy w ciągłości świata niemalże uniemożliwiają życie w nim, ale jednocześnie wpada przez nie jakieś jasne, ciepłe światło, które zachęca do porzucenia wszystkiego i podążenia za nim w poszukiwaniu lepszych miejsc na osiedlenie. hamulcem jest już tylko strach, nic innego mnie nie trzyma.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

say something, i'm giving up on you.

taka to historia była.
gwałtowna, pełna niespodziewanych zwrotów akcji, a jednocześnie tak dobrze już wcześniej znana, napisana według utartego schematów, który powielałam już milion razy i wiecie co?
nie lubię szczęśliwych ani otwartych zakończeń.
zakończenia mają być dosadnie smutne, byśmy nigdy, ale to nigdy nie mieli ochoty wracać do nich wspomnieniami, które mogłyby przypomnieć, o tym, co straciliśmy albo odrzuciliśmy.
lubię moje zakończenie.

sobota, 11 kwietnia 2015

don't let it be real.

straciłam kontrolę.
straciłam kontrolę, a kurwa nie ćpam.
straciłam kontrolę w panicznej próbie jej odzyskania.
nie potrafię już wykrzesać z siebie energii na kolejny zryw.
nie potrafię na moment zapomnieć o tym skurwiałym poczuciu winy za całą otaczającą mnie rzeczywistość.
nie potrafię zapisać jednego pierdolonego zdania bez nerwowego uderzenia w kropkę na końcu.

chcę uciec, pozwól mi uciec, nie pozwól mi uciec, pozwól mi zapomnieć, bo stracę kontrolę do końca i tym razem jej nie odzyskam.
jakieś mocne zasady wżerają mi się w duszę, paląc ją kawałek po kawałku, zżerając wszystkie wartościowe fragmenty, a pozostałe strzępki nie pozwalają na stworzenie kompletnej osobowości, nie pozwalają nawet na złożenie czegoś na jej kształt. kurwa.
cofnęłam się w czasie o cztery lata, znów jestem w tamtym miejscu, z którego tak rozpaczliwie uciekałam i nie bardzo wiem co dalej.
naprawdę nie wiem, co dalej.

sobota, 4 kwietnia 2015

live recording.

obudziłam się w nocy, szukając Twojej ręki.
uchyliłam oczy, szukając Twojego  nosa wystającego spod kołdry.
wyciągnęłam powietrze, szukając Twojego zapachu.
nic z tego nie zostało znalezione.
odszukałam natomiast myśl, tylko jedną, ale pełną, wyrazistą i jasną. jej kontury rozmyły się za oknem, stopiły się ze wstającym dniem. brzask i myśl połączyły na moment swoje jakże kompletnie odmienne moce i natury, by podejść do łóżka i delikatnie głaszcząc mnie po głowie, przypomnieć, że to tak naprawdę trwa tylko chwilę. chwilę spałam, chwilę zajmie zrobienie pisanek, chwilę zajmie śniadanie wielkanocne i obiad w poniedziałek. to wszystko zajmuje parę chwil, cienkich jak paragony, zadrukowanych blednącym tuszem. zapomnimy o tych chwilach, niektóre wsadzimy do lodówki, by tusz za szybko nie wyblakł, a potem, wrócę do domu, nareszcie po tych paru chwilach, znowu będę w domu, gdzie przecież mieszkamy w trójkę.
ja.
Ty.
wieczność.

wieczność porzuciła dla nas swą najczystszą formę, uformowała przedziwny stop z miłością, zaufaniem, czasami nienawiścią, a nawet bezgranicznym przywiązaniem. wieczność zeszła ze swego piedestału nietykalnego ideału, by zamieszkać z nami dając nam siłę, by zawsze wracać tam, gdzie czujemy się bezpiecznie. doskonale wiemy, że jest tylko jedno takie miejsce.

przebudziłam się i włączyłam komputer tylko po to, by coś napisać.
chyba jestem z siebie bardzo dumna.

piątek, 27 marca 2015

anthem.

jeszcze mamy o czym krzyczeć.
krzyki brzmią jak rewolucja na szczycie, nieustająca walka pomiędzy cesarzem i królem z codziennymi zamachami stanu. co wieczór powstały w wyniku zbiegowiska tłum kłótni się rozchodzi się w swoje ciemne zakamarki, zwija swoje sztandary, a władza nadal tkwi na swoich miejscach.
zza rogu historii słychać fanfary; kiedyś na pewno wrócimy tu znów.

jeszcze mamy rewolwery.
przemyślmy tę noc, wykorzystajmy ją w każdej płaszczyźnie, otwierając drzwi nieznajomym i udając, że lekko mówi się z bronią przyłożoną do skroni i ust. opuszczając wszystkie tarcze, liczymy tylko na to, że nic nie czai się za zakrętem. oglądając porzucone na poboczach transparenty dzwonimy tylko z rozkazem sprzątnięcia pozostawionego syfu, wzdychamy cicho po wykonaniu każdej czynności mającej na celu przywrócenie dotychczasowego, złudnego porządku świata. 
zza rogu historii słychać fanfary; kiedyś na pewno wrócimy tu znów.

niedziela, 22 marca 2015

not at all.

czy to już po wszystkim?
dlaczego tak wcześnie?
dlaczego, do kurwy, tak wcześnie?
dlaczego nie chcę iść dalej?

piątek, 20 marca 2015

this war we've achived.

nadałam tej walce wyjątkową symbolikę, dźwięcznie uderza ona w znaki życia, burzy ścianę niedopowiedzeń, którą na co dzień się otaczam. uciekłabym, ale nie mam dokąd. psychotropy to za mało, narkotyki to za dużo. brzmi jak konflikt tragiczny, nie mam gdzie uciekać stąd.

czwartek, 5 marca 2015

it's like the first time.

granie w karty, by odciągnąć myśli od moich paranoi było strzałem w dziesiątkę.
składasz się z samych takich strzałów.

środa, 25 lutego 2015

i've never had it.

jest niewypowiedzianie miło.
znowu jestem na psychotropach, tym razem chyba dobrze dobranych.
wstałam o siódmej trzydzieści, sama z siebie, bez budzika.
przewietrzyłam pokój, wypiłam energetyka. totalnie na spokojnie, nie czując przytłoczenia. pojadę na uczelnię, kupię fajki, będzie dobrze.
obudziłam się w nocy z koszmaru, ktoś mnie przytulał i mówił mi cicho do ucha, że to tylko zły sen. uspokoiłam się.

sobota, 21 lutego 2015

if you dare come a little closer.

nadszedł w końcu ten lekki i przyjemny moment stabilności. wydarzyło się dość niespodziewanie, bo na pewno nie sprzyjały temu okoliczności, które określiłabym jednoznacznie jako kataklizmotwórcze. wyszło na to, że czarna kartka papieru przy zetknięciu się ze światłem okazała się tak silnie je odbijać, że stała się najbielszą rzeczą, jaką kiedykolwiek widziałam na oczy. pomimo tak dużej rozbieżności między odbieranymi bodźcami, udało się  je jakoś zespolić ze sobą; przebić się przez zakorzenione w umyśle i dotychczas niezmienne schematy postrzegania rzeczywistości, czego efektem jest niemalże kompletne, a jednocześnie subtelne przegrupowanie dotychczasowej konfiguracji mechanizmów odpowiadających za konstruowanie przesadnie rozgałęzionej architektury reakcji i powiązanych z nimi emocji. ta misterna instalacja zapadła się w sobie, paradoksalnie aktywując miliony nieznanych dotąd połączeń.
wiem, że trochę minie, nim nauczę się prawidłowo poruszać po tym nowym szkielecie. wiem, że jedne drogi zanikną, a inne utwardzą się i wygładzą z czasem. wiem, że to już ten moment, gdy powinnam iść się mocno do Ciebie przytulić.
miło jest mieć taką inspirację.
miło jest chcieć zostać. 
miło jest tracić na moment oddech, gdy jesteś blisko.
miło jest kochać Cię najmocniej na świecie.

piątek, 20 lutego 2015

suspicious thought.

nie powinnam czerpać z tego takiej radości i satysfakcji. powinnam przyjmować to z o wiele większą pokorą lub chociażby strachem. jednak mam to w głębokim poważaniu, a drwiący uśmiech nie chce zejść mi z ust. czuję, że to się skończy rozpierdolem, którego o dziwo oczekuję. emocji, impulsu, by zrobić to, co planuję od dawna. jednej małej iskry, która zapali materię wewnątrz mnie i z niesamowitą siłą popchnie do działania. jestem skończoną kretynką.

czwartek, 19 lutego 2015

quick shot.

nadeszła w końcu miła chwila wytchnienia.
jeden dzień, przyjemnie samotny, przyjemnie bez żadnych planów, bez ciśnienia, bez niczego.
z kawą, książką i muzyką, która ostatnio mnie zaskakuje.
zbliża się gwałtowna zmiana, której się bardzo obawiam.
minęło już tyle czasu, nie rozumiem, dlaczego tęsknię.

poniedziałek, 16 lutego 2015

time has no value.

jesteśmy straconym pokoleniem. wkroczyliśmy w dorosłość nie mając kompletnie żadnej woli walki, nie mając najmniejszego powodu, by ją posiadać. gubimy się we własnych planach i projekcjach, głównie dlatego, że są budowane na ogólnikach, na założeniu, że 'jakoś tam będzie'. trzeci rok z rzędu zaczynamy studia, pracujemy po nocach, udajemy samodzielnych i niezależnych. próbujemy tworzyć związki, kreować jakąkolwiek logiczną przyszłość, ale wszystko sypie nam się w rękach, tkwimy wciąż w martwym punkcie, mimo że próbujemy się z niego wyrwać, to po chwili brakuje nam sił i zwyczajnie odpuszczamy, godząc się z naszym ponurym losem, jednocześnie zbierając energię na kolejny rozpaczliwy i bezsensowny zryw.
nie potrafimy niczego uporządkować, nie wierzymy w żadne ideały, nie utożsamiamy się z żadną konkretną ideą.  jesteśmy jak powłoki. bezmyślni, bezideowi, bezimienni, beznadziejni. przestaliśmy podejmować jakiekolwiek wysiłki, żeby cokolwiek zmienić. patrzymy, jak nasze życie ucieka przez szpary w nieszczelnych drzwiach i oknach, podziwiamy tych, którzy radzą sobie lepiej, bo częściej wrzucają posty na facebooku pokazujące, jak dobrze się bawią. namiastka życia, po której wyłączają komputer i kulą się w obcych łóżkach, w obcych mieszkaniach, w obcych miastach, z bólem tak samo ogromnym jak nasz i pustką wypełniającą duszę.
czuję w moim oddechu zapach octu. coś się we mnie psuje. w innych też. nie umiemy z tym zawalczyć, nie umiemy tego pokonać. nie umiemy uciec, więc stoimy. stoimy i patrzymy tępo w przestrzeń przed nami, jakby to w niej było ukryte rozwiązanie.
z czasem zyskujemy swoje wykształcenie, pracę, samochody, mieszkania. nadal nie wiemy co dalej. próbujemy żyć jak nasi rodzice, ale okazuje się, że schematy sprzed dwudziestu, trzydziestu lat kompletnie nie sprawdzają się w dzisiejszej rzeczywistości, kupujemy bakę, jaramy blanty, dym zasłania nasze wątpliwości i przez moment czujemy się dobrze, czujemy, że to nas nie dotyczy, sączymy piwo, pijemy wino, bo przecież lubimy, bo przecież tak robią w serialach, które tak namiętnie oglądamy. tworzymy na tej podstawie nierealistyczny obraz życia, do którego uparcie dążymy i nawet po osiemsetnej porażce nie umiemy przyjąć do wiadomości, że nasze życie nigdy nie będzie tak wyglądać. zamiast obniżyć wymagania w stosunku do świata, podbijamy poprzeczkę co raz wyżej sprawiając, że rośnie w nas piekąca frustracja i bezsilność.
piecze mnie w gardle, ściskając je tak, że nie potrafię wydać najmniejszego krzyku, oprócz tego za gardło trzyma mnie jeszcze parę osób, a otoczenie zdaje się z każdą minutą przykładać do niego niewidzialny nóż konsekwencji. delikatnie rozkrawa powietrze w drodze do mojej szyi, zbliża się wiedząc doskonale, że nic nie stanie mu na przeszkodzie, że nie dam rady nawet krzyknąć, bo głos uwięźnie mi w krtani, zacznę się krztusić, do oczu napłyną mi łzy, a to wszystko i tak będzie na nic.

dopijam energetyka i idę zapalić, szykuje się kolejny dzień, w którym trzeba podjąć choć jedną bezsensowną próbę zawalczenia o swoje szczęście.

niedziela, 15 lutego 2015

don't utter a single word.

brakuje mi słów i sił.
coraz częściej chodzi mi po głowie jedno rozwiązanie, którego tak bardzo chcę uniknąć, a które z każdą chwilą wydaje się być tak bardzo nieuniknione.
a tak bardzo, bardzo tego nie chcę.

sobota, 7 lutego 2015

to find all the time.

wiem co się dzieje ostatnio. doskonale wiem. to nie wybuchy, to nie wojna ani żadna rewolucja.
to przeraźliwie przenikliwe wołanie o znieczulenie, o chwilę spokojnego wytchnienia.
znieczuliłabym się czymś, czymkolwiek.
coś we mnie krzyczy, błaga o ten moment lekkości.
nie ma kurwa, nie ma i sama się na to pisałaś.
chciałaś uciekać przed szczęściem to teraz gnij w tym rowie, do którego się zepchnęłaś.
boże, mam tyle myśli w głowie, że nie wiem, na którą się zdecydować.

piątek, 6 lutego 2015

no title pt. LXXVII

nie pozostanie nic, to przecież wybuch atomowy.

czwartek, 5 lutego 2015

no title pt. LXXVI

coś się zatkało się w mojej głowie i blokuje swobodny przepływ myśli.
marzy mi się tygodniowe stracenie kontroli nad życiem. może w marcu, jeszcze nie teraz.

wtorek, 27 stycznia 2015

fly straight into the abbys.

miało być o stosach, ale nie umiem poskładać słów, a w dodatku kurewsko chce mi się palić.
to nie jest dobre połączenie na ten wieczór. takim połączeniem można się zacząć dusić przy nieprzyjemnych dźwiękach niepewności co do tego, czy zaczerpnięcie kolejnego oddechu jest dobrym pomysłem. przecież może to tylko przedłużyć agonię.
naprawdę marzy mi się ta pierdolona fajka, w głowie świta mi, że naprawdę dużo dla niej poświęcę.
zdecydowanie za dużo, jak na te marne dwie minuty łapczywego zaciągania się mentolowym dymem.

czwartek, 22 stycznia 2015

hidden lust.

wróciła mi do głowy pewna koncepcja.
koncepcja władzy absolutnej, władzy, która stworzyłaby coś, co byłoby ponad wszystkim.
szare eminencje codzienności. skryte zrzeszenie śmierci, potrafiące skinieniem palca manipulować rzeczywistością.
potrzebuję tej koncepcji, potrzebuję kontroli, potrzebuję władzy.
potrzebuję momentu na koncentrację, skomasowanej energii potrzebnej do wybuchu, do przestawienia porządku świata.
ta koncepcja nie da mi spać, wiem o tym doskonale.

screech of a day.

wychodzę na fajkę. tylko przed klatkę, nie schodząc nawet ze schodków.
nie pozwala mi palić w mieszkaniu, może to i dobre dla mnie, ale w tym momencie kompletnie nieważne. elementy podwórza zlewają się w całość, tworząc gęstą, szarą breję, która zdaje się oblepiać każdego, kto w jakikolwiek sposób się z nią zetknie. gdzieś pod murem przemykają ludzie z psami. przemykają co najmniej jakby była noc i bali się ciemności, a przecież jest środek dnia. nie rozumiem ich strachu. kiedyś ich pozabijam, ale na razie nie widzę takiej konieczności, niech przemykają sobie z tymi psami póki chcą i mogą. zresztą, to nie dotyczy tylko szybkich przechadzek z pupilami. oni przemykają tak przez całe życie. zajebiście, kurewsko przeźroczyści, do tego stopnia niewidoczni, że gdy przestaną na te spacery chodzić, a na osiedlowej tablicy z ogłoszeniami pojawi się klepsydra z krótką notatką o tym, że przejechali się na drugą stronę, to nikt ich nawet nie skojarzy.
nie o tym miało być w zasadzie. po prostu wyszłam na tę cholerną fajkę, bo w mieszkaniu zaczynałam się dusić. ogólnie zaczynam się dusić, dlatego co raz więcej palę, żeby dusić się dymem, a nie oparami ciężkiego, przesiąkniętego bezbarwnymi emocjami powietrza. papierosy przynajmniej mają jakiś tam smak. chujowy, bo chujowy, ale zawsze jakiś. tworzę dookoła siebie gęstą, na pozór szarą mgiełkę, która powoli osiada na błyszczącej poręczy. rozczepia światło, przez moment świat ma jakieś kolory. to tylko złudzenie, barwy znikają, psy srają na trawnik, a ich właściciele przemykają jeszcze szybciej, jeszcze bardziej starając się wtopić w mury.

poniedziałek, 19 stycznia 2015

right where it begins.

przedziwnie jest przyswajać ubraną w słowa rzeczywistość.
upośledza to moje umiejętności.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

no title pt. LXXV

chyba pora wrócić na starą, dobrze znaną ścieżkę.
mało interesuje mnie już reszta. mało interesuje mnie już cokolwiek. wychodzę.

niedziela, 11 stycznia 2015

no title pt. LXXIV

nie wiem czemu kiedykolwiek wierzyłam w zmianę. zmiana to czyjaś urojona idea, niefunkcjonująca w prawdziwym życiu i świecie. smutny ten styczeń jakiś, wszystko we mnie rwie się na wolność.

wtorek, 6 stycznia 2015

no title pt. LXXIII

czuję twój oddech przez telefon, sto kilometrów dalej. muska mój policzek.

niedziela, 4 stycznia 2015

no title pt. LXXII

wszystko się jakoś niefartownie rozmyło, nie chcę już niczego określać.
uciekam, wiem nawet gdzie, miła świadomość, że nie zostanę znaleziona, oświeca mi drogę.
wyruszę późną nocą, będę jedną z tych, którym od dzieciństwa tak bezgranicznie ufałam.

sobota, 3 stycznia 2015

no title pt. LXXI

to małe pęknięcie, niezauważalna rysa na istnieniu. przechodzę obok niej obojętnie, jednakże w pełni zdaję sobie sprawę z jej istnienia. po jakimś czasie zaczyna mnie irytować, wkurwiać jej stateczność, usiłuję wyczuć ją pod palcami, gdy ją mijam, by w końcu desperacko napierdalać w nią na zmianę ostrymi i tępymi narzędziami, by tylko zaburzyć jej spokój, by sprowokować choćby najmniejszy ruch.
płaczę i padam na kolana; nie  dałam rady. muszę chyba zacząć chodzić inną drogą.
może to jest sposób.

archiwum.