czwartek, 25 grudnia 2014

maybe it's all part of a plan.

zakochujemy się od dotknięcia ręki.
zakochałam się, gdy na spacerze wziąłeś mnie za rękę, a gdy potem, rozmawiając ze mną na kanapie złapałeś mój nadgarstek.
jestem zakochana. jak nastolatka. prawie rok.
serio, co tu się odkurwia?

może po prostu znaleźliśmy miłość tam, gdzie akurat byliśmy?

środa, 24 grudnia 2014

can i kiss your dopamine.

cisza uderza czasami tak mocno, że tracę oddech, a nawet przytomność.
nieświadomość, która potem następuje jest w gruncie rzeczy przyjemna: wypełniają ją kolorowe i wirujące obrazy nadchodzącej przyszłości.
urywki filmów uwalniających nadzieję, generujących spokój.
spokój rodzi ciszę, cisza uderza czasami tak mocno, że tracę oddech.

wtorek, 9 grudnia 2014

scratches on the infinity.

utkwiłam w dziwnym stanie.
zmęczenie przestało być przejściowym stanem, a zaczęło być cechą mojego charakteru.
mam ochotę skatować się dzisiaj do końca; mam ochotę skatować się w tym tygodniu do końca; mam ochotę skatować się w tym miesiącu do końca; mam ochotę skatować się w tym roku do końca. rzeczywistość schowana za kratami zdaje się być zbyt niedostępna, by zdrowo ocenić ją w jakikolwiek sposób, a ja czuję się chora i uwięziona w popierdolonym labiryncie własnych niespełnionych ambicji i oczekiwań.
więcej, jeszcze więcej kawy, mniej snu i troszkę zniszczenia. tak ma to wyglądać, dajcie mi tylko tydzień albo dwa.

wtorek, 2 grudnia 2014

i'll make it quick.

coś jest za dobrze, czekam aż coś jebnie.
miło się tak czeka w sumie.

czwartek, 27 listopada 2014

no title pt. LXX

ponadprzeciętnie wygrałam.
jakoś tak lżej mi jest i chyba gdzieś tam w środku jakaś duma kiełkuje.
przyjemnie mieć wiosnę w sercu, zwłaszcza na jesień.

wtorek, 25 listopada 2014

i belong to the road now.

to małe pluszowe zawiniątko schowane gdzieś głęboko zaczęło szczerzyć kły.
jest o wiele bardziej niebezpieczne, niż zakładałam, a ja wracam do chorych schematów, od których wiecznie uciekałam. o dziwo, cofam się aż do czasów gimnazjum, pomijam nieistniejące, ale tkwiące w pamięci ciągoty do igieł i opiatów.

nie zrozumcie mnie źle, nadal chcę, żeby oprowadził mnie po mieście, tak znowu w kurwę daleko i z powrotem. czuję każdy swój błąd w kościach, każdy atom we mnie wariuje, bo nie w tym miejscu chciałabym się teraz znajdować. od jutra spierdalam w pizdu, mam tego dość, a ty przestań się kurwa dopytywać o co mi chodzi, bo sama nie mam za grosz pierdolonego pojęcia, a tym bardziej siły, by prowadzić jakąkolwiek analizę swoich myśli.

niedziela, 16 listopada 2014

sip a bit more.

ostatnio wódka jest jak tlen. piję i nagle mogę oddychać. narkotyki mnie doszczętnie znudziły i z dnia na dzień co raz bardziej rozczarowują. natomiast życie przestało.
dawno tak bardzo nikomu nie ufałam.

czwartek, 6 listopada 2014

shouldn't talk about it.

życie biegnie za szybko, z moją chujową kondycją nie jestem w stanie dotrzymać mu kroku. w panice szukam skrótów i bocznych dróg, przez co ciągle wpieprzam się w co raz to większe kłopoty. jestem wiecznie spóźniona, nieprzygotowana i za trzeźwa na konfrontację z czymkolwiek poza moim mieszkaniem. tak kurwa, wiem, że mam o wiele więcej niż zwykli studenci w moim wieku, ale nadal chcę więcej, ciągle wymagam od siebie więcej niż powinnam, w końcu grunt pali mi się pod nogami, bodźce z zewnątrz zdają się podpalać mi nogi, znajduję ukojenie w spaniu po dwanaście godzin dziennie. dziś zerwałam się z łóżka i szamocząc się z pościelą wykrzyczałam w duchu parę bezsensownych frazesów, które miały zmotywować mnie do życia. kac nadal lekko pulsuje w głowie. pierwszy raz od dawna spiłam się na smutno. pół litra wódy i byłam zaledwie lekko podpita; nie rzygałam alkoholem, lecz życiem.

w ten weekend stracę kontrolę, by na powrót ją odzyskać. zniszczę się do szpiku kości w ten słodki i w gruncie rzeczy odpowiedzialny sposób. paradoks mojego życia: kontrolowany upadek, mający na celu odzyskanie kontroli i zapobiegnięcie upadkowi.
w mieszkaniu jest zdecydowanie za ciemno, brakuje mi słonecznych dni.

niedziela, 19 października 2014

all the truth.

to coś więcej niż ruch, to coś więcej niż dźwięk.
odbieram to jako esencję wszechświata, mały wielki wybuch, drastyczne przemeblowanie i przerzucenie środka ciężkości w zupełnie inny punkt. wychylam się poza pewien schemat i raczej w tym stanie pozostanę, bo czuję się w nim pewnie. zdawało mi się, że gdzieś przed oczami mignęła mi twarz louise, wyraźniejsza niż kiedykolwiek, z tym lekko drwiącym uśmiechem. zapomniałam jej zawołać, poprosić, żeby wpadła jeszcze na chwilę, bo chcę zrealizować nasz dawny plan.

chyba znowu ją widzę kątem oka, jak miło, tak przecież zaczynają się najkrwawsze rewolucje. 

środa, 15 października 2014

you would never sleep alone.

no dobra, jest naprawdę okay.
złapałam wenę, mogłabym pisać i pisać, a deszcz za oknem cicho uzupełnia muzykę.
coś pulsuje we mnie, w świecie; jakaś blokada puściła, coś wsypało się z impetem do głowy i przepełnia ją w ten cudowny, kreatywny sposób. może ta jesień będzie inna, może tym razem, może w tym roku, może w końcu.

nothing has to happen.

wkładam sobie kolejny oddech do ust. wymuszony, pełen obrzydzenia, bo zdecydowanie nie mam dziś na niego ochoty.  ani na ten teraz, ani na żaden, który po nim nastąpi. nie żebym nie chciała przeżyć, ta niechęć jest bardziej spowodowana ogólną niekorzystną proporcją chęci do działań i obowiązków, których realizacja jest wymuszona przez pomniejsze naciski z zewnątrz.

wypluwam z pogardą przeżute powietrze, wyjałowione ze wszystkiego, co mogłabym uznać za potrzebne na ten moment. lepiej już dzisiaj nie będzie, pozostaje mi tylko kawa, prysznic i nędzna próba realizacji  jakichkolwiek założeń na dzisiejszy dzień.

brakuje mi już sił na wpychanie tych oddechów; potrzebuję siebie, samej siebie i powietrza gładkiego jak stal, które gładko i chłodno przechodziłoby przez gardło, krtań, tchawicę i oskrzela.
coś w sercu krzyczy o samotność, błaga o ciszę i niekontrolowany dostęp do przestrzeni wokół.
coś w sercu chce tworzyć, chce tworzyć tak bardzo, że krzykiem o to przebija się przez każdą warstwę skamienienia, przez każdy tłumik założony dla świętego spokoju, przez każdą betonową falę zdrowego rozsądku.
coś w sercu rwie się do świata, rwie się do wszystkiego, o czym zapomniałam i tracę oddech, i znów wkładam go sobie do ust, ale tym razem chcę tego, i ten tlen tak dobrze smakuje, i pragnę go więcej, i na to tylko czekam, i to czego pragnę leje się strumieniami wzdłuż smug światła wpadającego przez okno, i teraz to już tylko mogę żyć, i nawet tego oddechu sobie wpychać na siłę do gardła nie muszę.

nic nie musiało się stać, nie brak mi niczego, a wieczorem pójdę na spacer w poszukiwaniu tych lepszych skupisk światła i deszczu.

piątek, 10 października 2014

maybe i'm on my knees.

tramwaje są spoko, w tramwajach jestem pewna swoich decyzji. szkoda, że muszę w końcu wysiąść i wrócić do życia, z którym się ostatnio trochę poszturchuję po żebrach. 

i'd rather be a coma than a fullstop.

zabrakło mi dzisiaj czegoś. zatęskniłam tak bardzo, że jestem zdolna rzucić wszystko, by tylko tę tęsknotę zaspokoić. nie powinnam, nie po to sobie wszystko poukładałam, żeby jednym ruchem ręki znów wprowadzić chaos, a tak bardzo tego chaosu pragnę, rwie mnie do wolności, do tamtych zapachów, do tamtej gęstej lepkości chwil. może warto, może mam na tyle odwagi, by zerwać z tymi ograniczeniami i w głupich resztkach młodzieńczej dzikości serca pobiec za marzeniami. wtedy już nie dałoby się mnie dopaść, a kaskady uczuć nie pozwoliłyby nawet na chwilę mnie okiełznać. 
to tylko jeden impuls, przecinek zamiast kropki, czekam, pozwól mi na to albo walcz o mnie do utraty tchu. 

czwartek, 9 października 2014

it ain't the life you choose.

powietrze ma rano zupełnie inny zapach niż wieczorem; jest takie świeże i nieprzetrawione. chyba polubię poranne wystawanie, jest w nim coś, czego brakuje mi w zarywaniu nocy, choć oczywiście z niego nie zrezygnuję.
dzisiaj chyba jest ten dzień, kiedy muszę przestać czekać.

wtorek, 7 października 2014

you are the love of my life.

tyle teraz czuję, to wystarcza. widzę Twoje odbicie we wszystkim, co robię. 

poniedziałek, 6 października 2014

am i wrong.

nie muszę niczego rozumieć, muszę tylko iść do przodu, zawsze do przodu.

niedziela, 28 września 2014

forget magic.

zapomniałam już dawno o tym, że coś we mnie siedzi.
spało spokojnie, nie musiałam się tym przejmować, ale teraz obudziło się, domaga się świeżego posiłku, przebiegle mną manipuluje, a ja nie mam już kurwa nikogo.
straciłam wszystko i mam wszystko, cóż za ponury paradoks.

wtorek, 9 września 2014

it's a new dawn, it's a new day, it's a new life.

częściowo się stąd wyniosłam, za co gorąco i oficjalnie przepraszam osobę, która regularnie się zaczytuje w moje wpisy, by zanalizować potem każde słowo zadając miliony pytań, na które odpowiedzi nie znam.
zostanę tutaj, to jest główny nurt, pierwotna forma, której nie mam zamiaru zmieniać. wyprowadziłam tylko małą odnogę, uskok za płytki rów, gdzie będę mogła bezpiecznie wyrzucać z siebie każdą myśl, nie bacząc na to czy jest chora i przerażająca, czy po prostu zbyt intymna, by o niej pisać. to będzie coś w rodzaju selekcji: notki ostemplowane pieczątką 'potencjale ryzyko niezrozumienia i wywołania konfliktu' będą umieszczane tam, a reszta po staremu tutaj, jak to się dzieje od ponad pięciu lat. jeżeli ktoś byłby zainteresowany tamtym blogiem to może dać znać w komentarzu, podam adres i dodam do listy czytelników. jest spora szansa, że żadni czytelnicy nie istnieją albo mają wyjebane, ale no błagam, dajcie mi pożyć w błogim przekonaniu, że chociaż parę z tych stu odwiedzin dziennie, to osoby, które są tu celowo, bo lubią poczytać co ja też tam znowu na klawiaturę wyrzygałam. swoją drogą chyba pierwszy raz piszę notkę do szerszej publiczności, a nie dla własnej ulgi i satysfakcji.

tak poza tym, to wbrew pozorom czuję się bardzo dobrze i nawet wiem co robić dalej ze swoim życiem.

niedziela, 31 sierpnia 2014

trade this life for fame.

cokolwiek powiesz - nie jest to prawda.
cokolwiek zrobisz - nie jest to prawda.
nie ufaj nikomu i niczemu, a już zwłaszcza swoim zmysłom.
plan przetrwania to proch i pył, potem będzie już tylko lepiej. eksplozja miłości i nienawiści. rewolucja, podczas której odpowie się po jednej, zapewne tej niewłaściwej stronie, zwątpi się we wszystkie ideały i wartości, po czym odrodzi się w nowym, pełnym karygodnych postaw moralnych świecie.
i oto właśnie jesteśmy my.

wtorek, 26 sierpnia 2014

not as brave as you were at the start.

dawno się tak nie śmiałam, co się stało?

piątek, 22 sierpnia 2014

could have happened.

louise jedzie ze mną tramwajem. uśmiecha się, ja też. wiemy, że ja wysiądę, a ona pojedzie dalej. 


koniec części pierwszej. 

wtorek, 19 sierpnia 2014

all the crazy shit i did tonight.

dzisiaj jest dzień, w którym próbuję wyzbyć się egoizmu. idzie jak krew z nosa. 

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

no title pt. LXIX

mogłabym utonąć w tym mieście, przy blasku jego oczu, otoczona smużkami uczuć i aurą późnego lata.
nieświadomie przytuliłam się do pewnych spraw i liczę, że nie zabiją mnie one tak bardzo, jak kiedyś. 

niedziela, 17 sierpnia 2014

no title pt. LXVIII

zaczęło się, będzie zabawnie.

edit.
i idzie całkiem nieźle, może nawet pokocham się na nowo.

piątek, 15 sierpnia 2014

find a place, settle down.

coś jest w tej całej normalności, że ludzie tak ślepo do niej dążą i z jednej strony doskonale ich rozumiem, bo ta normalność jest najzwyczajniej w świecie fajna. wszystko byłoby okay, gdyby nie fakt, że za dobrze znam siebie. wiem, że ta normalność w końcu przestanie mi wystarczać i wrócę do chorego perfekcjonizmu. w zasadzie to już przestaje mi wystarczać, a ja zaczynam szukać drogi do udoskonalenia świata wokół mnie. dzisiaj nawet jest ten dzień, kiedy ją odnajdę.
tym razem nie ucieknę i doprowadzę to do końca.

edit.
wszystko mi obrzydło.

czwartek, 31 lipca 2014

i'm sick and tired of always being sick and tired.

mam wrażenie, że już kiedyś byłam w tym miejscu.
otoczona obietnicami, których nikt nie dotrzymuje, chujowością każdego momentu, który jest ubierany w piękne słowa. znowu wiem, że powinnam spierdalać, a tego nie robię, bo wierzę, że jestem na tyle silna, żeby poradzić sobie zarówno z moimi demonami, jak i tymi, które wyniszczają moich bliskich.
jestem pewna, że już kiedyś byłam w tym miejscu.
pamiętam doskonale, jakie było zakończenie tamtej historii, pamiętam każdy szczegół, każdą łzę wywołaną bezsilnością, kiedy pojedyncze ukłucie wywołało ogromne pęknięcie. nie wiem dlaczego wierzę, że tym razem coś będzie inaczej.

nie wiem czy to nie jest tak, że bawimy się w dom w swoich ruinach.
nie wiem czy to nie jest tak, że nie czuję nic i nie ufam własnym myślom.
nie wiem czy to nie jest tak, że chcę, żebyś mnie przytulił, bo to ostatnia szansa, by znowu poczuć.

sobota, 26 lipca 2014

wild child.

w ukrytych miejscach, przy światłach latarek kulimy się i wydaje się nam, że rzeczywistość jest nasza.
(ale tylko w tej chwili, tylko dziś)
tysiące twarzy przewijają się w świetle płonącego zmierzchu i zapominają o świecie.
ale tylko w tej chwili, tylko dziś znajdujemy to małe bezpieczne miejsce, by kochać się na zawsze.

czwartek, 10 lipca 2014

different pace.

potrzebowałam tej kompletnej stabilizacji i problemów normalnych ludzi.
w przyszłym tygodniu kupuję szafę. najtańszy badziew, ale mój. od tego się przecież zaczyna życie na swoim, nieprawdaż?

środa, 2 lipca 2014

no title pt. LXVII

wszystko zaczyna się od nowa, tamten świat po cichu wybuchł, a ja nabrałam nowych sił. to był moment i nagle wszystko jest na swoim miejscu, jadę tramwajem w koszuli podprowadzonej mojemu mężczyźnie, zakochana i chyba szczęśliwa. wyszło słońce, a niebo ma ten piękny błękitny kolor.

piątek, 20 czerwca 2014

ground your sense of worth.

zapieprz zaczyna mnie przerastać i nie mam gdzie uciekać. jestem tak naprawdę o krok od poddania się, jedyne co mnie powstrzymuje to perspektywa wyrzutów całego świata do mnie o to, że nie udało mi się zdobyć na jeszcze jeden desperacki zryw.
chciałabym stracić świadomość na te dwa tygodnie, pracować jak zwykły robot, a potem ocknąć się, gdy już będzie po wszystkim. nawet nie chodzi mi o myśli, które mówią, że nie ogarnę takiej ilości pracy na raz, tutaj chodzi o przerażenie perspektywą porażki i o konieczność przyznania się potem do niej, a także konsekwencje tego w postaci zawiedzionych min bliskich mi osób.
kurwa, nie potrafię się zebrać do zapieprzania, ale nie potrafię też siedzieć bezczynnie. zrobiłabym sobie jakąś krzywdę, ale tym razem to nie jest rozwiązanie, które przyniosłoby jakikolwiek skutek, więc chyba po prostu wezmę tabletkę nasenną i skulę się w łóżku modląc się, żeby przez noc coś, cokolwiek się zmieniło. naiwna ze mnie dziewczyna.


edit.
tak bardzo zatęskniłam za czasami, gdy miałam piętnaście lat, przeżywałam pierwsze miłości i z trudem zbierałam kasę na paczkę fajek. nikt nie powiedział mi jak żyć, nikt nie pokazał mi, jak powinnam postępować, zostałam najzwyczajniej w świecie wrzucona do rzeczywistości, o której nic nie wiem i z którą nie umiem sobie radzić. chcę do domu, a przecież to już ten etap, gdzie dom jest miejscem, w którym mieszkam na co dzień, to już nie ciepły kąt pod okiem kochającej mamy. boże, tak bardzo sobie z tym wszystkim nie radzę, czuję, że za niedługo oszaleję, że za dwa tygodnie, kiedy to wszystko się skończy, moja psychika kompletnie odmówi posłuszeństwa i zamiast pracy przez całe wakacje, będzie na mnie czekać biały, sterylny pokój z kratami w oknie. co gorsza, chyba właśnie tego pokoju pragnę teraz najbardziej na świecie, oprócz tego, że chcę, byś mnie przytulił mocno, obiecał, że się mną zajmiesz, że przecież poradzę sobie ze wszystkim, że zaplanujesz mi dzień i dopilnujesz, żebym robiła to, co należy. kurwa, chyba dzisiaj nie wytrzymam i zrobię coś, czego nie powinnam i nie mogę robić. widząc krew człowiek ma pewność, że żyje, że jeszcze nie umarł.

środa, 11 czerwca 2014

no title pt. LXVI

zdawałam sobie sprawę z tego, że w życiu jest kilka takich dni, które są skarbem, a tymczasem okazało się, że nie jest dokładnie tak, jak sądziłam. tych dni jest o wiele, wiele więcej, tylko nie klasyfikuję ich w ten sposób, bo swojego czasu ułożyłam sobie niemalże nieosiągalną definicję, o którą praktycznie nic nie było w stanie się otrzeć. teraz nieco dojrzałam, więc przyszła kolej na zredefiniowanie otaczającej mnie rzeczywistości i nagle okazało się, że przy odrobinie wysiłku każdy dzień, w którym spotkam się z nim jest bezcenny, warty zapamiętania do końca życia, więc spisuję go, by nie pozwolić mu nigdy uciec.

i właśnie w taki sposób przyszło lato; rozprężyło powietrze dookoła mnie, pozwalając doceniać i znosić znacznie więcej niż dotychczas.

sobota, 7 czerwca 2014

radioactive paradise.

właśnie tak miało być.
nie idealnie, nie sielankowo, tylko dokładnie tak, jak jest teraz. piękna mozaika uczuć tworzących każdy kolejny dzień; mieniąca się w słońcu i odbijająca blask naszych oczu.
nadal dość często zdarza mi się podłapywać te moje autodestrukcyjne nastroje, powodujące pojawianie się sporej ilości niebezpiecznych koncepcji, którym czasami nawet się poddaję, ale nigdy nie na tyle długo, by się bezmyślnie zanurzyć w ich realizacji. wizja wyburzania kolejnych mniej lub bardziej ważnych fundamentów mojej egzystencji nadal mi przypada do gustu, ale pojawiły się wartości, które stawiam zdecydowanie ponad jakiekolwiek moje chore zapędy. to przecież ten moment, gdy muszę się ustatkować, ułożyć sobie choć trochę przyszłość i, o dziwo, właśnie tego na tę chwilę pragnę najbardziej na świecie.

ułożyć tę przyszłość z kimś, kogo odnalazłam przypadkiem, nawet nie szukając, nawet nie marząc, że jeszcze kiedykolwiek znowu poczuję coś tak naturalnie, mocno i nagle. minęło już parę miesięcy, a ja nadal wychwytuję w sobie narastającą euforię przed każdym spotkaniem, drżę pod każdym pojedynczym dotykiem i zasypiam cicho szepcząc naiwne, jak na dwudziestolatkę, słowa o miłości. i tak właśnie miało to wyglądać.

wtorek, 27 maja 2014

so leave me.

coś puściło dzisiaj, znowu pozwoliłam sobie za długo być silną i kurwa mać pękłam, właściwie to rozjebałam się na milion kawałków i znowu muszę się składać, a paranoja ledwo pozwala mi opuścić pokój, by wyjść na fajkę. nawet nie chcę narkotyków, nawet nie chcę leków uspokajających, nawet nie chcę niczyjej pomocy - pragnę już tylko delektować się narastającym we mnie lękiem. ta gorączka od początku wydawała mi się podejrzana, wiedziałam, że to nie przeziębienie. tak bardzo, bardzo się boję, boję się, że coś mi odjebie i po prostu wyjdę z domu na deszcz, siądę pod jakąś kamienicą i będę w spokoju trząść się z zimna i strachu, płakać z przerażenia i samotności. najbliższe mi osoby wykańczają mnie psychicznie, nie mam już sił uważać na każde swoje pierdolone słowo, frustracja zaczyna przelewać mi się przez palce, a ja nie chcę uciekać, bo wierzę, że wszystko ponaprawiam, że to ze mną jest wszystko nie tak, że to moja wina, że to ja wszystko niszczę, boże dobry muszę uciekać, bo zwariuję tutaj w pokoju.

edit.
ja wezmę szpadel, ty weź wybielacz.

sobota, 17 maja 2014

tell me more.

a jednak połamałam się, w zupełnie niespodziewanym miejscu. myśli uparcie drążą kolejne niepotrzebne korytarze w mózgu, nie umiem ich powstrzymać. co gorsza, podjęłam decyzję, której nie do końca jestem pewna. wiem, że wybrałam mniejsze zło, o tyle dobrze. mogłam uwikłać się w sieć kłamstw, a chcę powiedzieć prawdę i prosić o zrozumienie. zdania nie zmienię. nie wiem czy to jakaś podświadoma manipulacja mająca na celu pozbycie się wyrzutów sumienia czy zwykła, głupia zachcianka, której nie umiem się oprzeć, bo jeżeli nie ulegnę, to ona będzie we mnie rosnąć i nagle wybuchnie w bardzo silny sposób i mogę nad tym nie zapanować. zdecydowanie wolę dokonać małego wybuchu kontrolowanego, który wypali ją w zarodku. to już ponad pół roku, przecież mogę się złamać na chwilkę, prawda?

piątek, 16 maja 2014

in the silence i believe.

kusi mnie, żeby wrócić do tej kontroli sprzed lat. nie jestem pewna, czy dam radę, ale spróbować warto. może znowu wpierdolę się w jakąś historię bez wyjścia, może znowu zapomnę o tym, co ważne, ale wrócę do tego, na czym budowałam swoją wyższość. od teraz, zaraz, wybuch kontrolowany i nie powiem nikomu ani słowa; jak zwykle udam, że nic się nie dzieje, spokojnie wyczekując reakcji, która może nadejść za tydzień albo za pół roku. to będzie miły czas dewastacji, która paradoksalnie zbuduje lepszy, stabilniejszy świat wokół mnie.

wtorek, 13 maja 2014

stay low.

najwyraźniej ułożenie sobie życia i nie rozpierdalanie go na każdym kroku jest dość proste. przynajmniej na tyle, bym robiła to z drwiącym uśmiechem na ustach i pogardą w sercu dla reszty świata.

coś się we mnie rwie na nierówne, postrzępione paski, które opadając układają się w przedziwne kształty. próbuję je rozpoznać, zdefiniować, ale jedyne co mogę stwierdzić to fakt, że w nieokreślony sposób przerażają mnie one i fascynują. ciekawi mnie, co z nich wyniknie, bo wietrzę mały przewrót, a może nawet i rewolucję.

środa, 7 maja 2014

you should know what you're falling for.

dolcze wróciła, tak nagle, że sama się zdziwiłam.
każdy ruch będzie pod kontrolą, cieszy mnie to.

czwartek, 24 kwietnia 2014

and it's hard to love.

przydałoby się porzucić swoją tożsamość. tak na godzinę, może dwie. umożliwiłoby to szybkie i sprawne ustalenie priorytetów, spisanie ich na kartce albo lepiej na kamiennych tabliczkach, by móc przypieprzać sobie nimi w łeb za każdym razem, gdy zapomni się o ich kolejności. przydałoby się to wszystko zrobić, bo aktualnie wszystko mi się rozmywa i zlewa w jakąś bliżej nieokreśloną masę, z której od czasu do czasu coś wyciągam w nagłym zrywie do pracy nad moim życiem. nic mi to nie daje, wydobyty urywek rzeczywistości zawsze będzie tylko jej małym nieznaczącym fragmentem; żeby coś z tych skrawków poskładać potrzebowałabym wyciągnąć ich na raz co najmniej pięć, a nie czuję jakbym miała na tyle sił, by podołać takiemu wyzwaniu.

dwa dni temu miałam urodziny. wszystko się zmieniło przez ten rok, chyba nawet w dobrą stronę, a mimo to nie straciłam w tym siebie. nie jestem pewna czy to dobrze, ale jakoś łatwo się oddycha ostatnio, odbieram to jako sygnał, że nadal zmierzam w dobrym kierunku. powoli przychodzi czas na stabilizację całego życia oraz określenie jego ogólnego toru i w zasadzie to pierwszy raz od dawna czuję się na to gotowa i pewna, że mam z kim ten tor wybierać. pojawiła się nawet myśl, że może w końcu przestanę uciekać przed samą sobą. na razie staram się ją oswoić, by podeszła, a potem zadomowiła się w mojej głowie na dłużej i zaczęła zawzięcie domagać się realizacji. tymczasem jednak tylko uśmiecham się do niej i daję rękę do powąchanie licząc, że w końcu się o nią otrze.
przeczuwam tylko, że nie zrobi tego, dopóki jest tutaj louise, a ta ostatnio pozwala sobie na zbyt wiele. albo ja jej na to pozwalam. naprawdę nie wiem co gorsze, ale fakt, że ostatnio ma znaczący wpływ na moje decyzje zaczyna mnie niepokoić. chociaż miło jest nie musieć samej decydować w sprawach, w których za porażkę płaci się bardzo drogo i boleśnie.

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

world is yours.

powinno się mnie złapać i trzymać mocno, bo mam tendencję do rozpadania się, gdy ktoś jest zbyt blisko. do rozpadania się na jebany pył i to nie taki mieniący się we wschodzącym słońcu, ale taki, który osiada za starą szopą na podwórku, bo nikt jej nie odwiedza. nikt tego nie zrobił przez ostatnie parę dni, więc siadła mi psychika i czuję, że powinnam uciec zanim wybuchnę rozrywając świat wokół mnie na części. plan na dziś to dubstep, alkohol i może jakieś miłe dodatki, muszę się zresetować.

could have given me something.

znowu zawracam. wymieniłyśmy z louise znaczące uśmiechy, widzę ją wyraźniej niż kiedykolwiek, mogłabym ją narysować, zrobię to choćby jutro, tym razem wiem, że się uda.

sobota, 19 kwietnia 2014

don't make me your enemy.

przegięłam, boję się samej siebie, zwłaszcza tego, że jestem zdolna do wszystkiego.
mam pewien plan naprawy tego całego syfu, aczkolwiek wątpliwości jego dotyczące zdają się mnie hamować. niedługo się ich pozbędę, wtedy zrobię totalny rozpierdol i przemeblowanie.

czwartek, 17 kwietnia 2014

i can't choose.

wygrałam dzisiaj. z samą sobą, a to przecież bardzo trudne.
widzę jak niszczą się ludzie dookoła mnie, a ja razem z nimi, niewiele mogąc na to poradzić. dzisiaj jednak coś we mnie się zbuntowało, zaczęło się drzeć, że kurwa przecież nie mogę tak żyć, bo zwariuję, bo skończę gorzej niż wcześniej, mimo że wydaje mi się to teraz mało prawdopodobne.
związek okazał się być przy moim aktualnym stanie psychicznym większym wyzwaniem, niż zakładałam i czuję, że cały czas balansuję na granicy załamania nerwowego. potrzebuję ostrego szarpnięcia, żeby od tej krawędzi odejść, nie wiem czy stać mnie jeszcze na taki zryw; na razie zbieram na niego siły. dobrze, że jutro wracam do domu, odpocznę trochę od tego całego toksycznego syfu, w jakim się babram.

środa, 9 kwietnia 2014

no title pt. LXV

ósma rano po nieprzespanej nocy to zdecydowanie zła godzina. wychodzi wtedy ze mnie całe zmęczenie i nie mam najmniejszej ochoty w jakikolwiek sposób funkcjonować, a już zwłaszcza przykładać się do pisania sprawozdań na zajęcia. mam ostatnio lekki kryzys, znowu jestem permanentnie przemęczona i najchętniej spałabym całymi dniami olewając większość potrzeb swojego organizmu. dzisiaj chcę jednak dać radę, nie zawalić niczego, przetrwać i paść wieczorem na łóżko z poczuciem dumy, że koniec końców poradziłam sobie przez jeden pierdolony dzień.
nie wiem czy sobie poradzę, ale przynajmniej spróbuję.
przynajmniej mam kogoś, kto się mną opiekuje. to motywuje do radzenia sobie na co dzień, bardziej niż się spodziewałam.

wtorek, 8 kwietnia 2014

maze of infinity.

przewracam się w łóżku myśląc o Tobie, a ponieważ Ty robisz to samo, możemy uznać, że tę noc też spędziliśmy razem.

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

about you.

uświadomiłam sobie, jak ogromne szczęście mam. coś niesamowitego, rozpiera mi głowę i sprawia, że nie mogę spać, a piękne jest to, że wiem, że tak będzie zawsze. tym razem jestem tego pewna. bardziej niż czegokolwiek wcześniej w życiu.
niech tak już będzie zawsze, błagam, nigdy wcześniej nie byłam tak szczęśliwa.

wtorek, 1 kwietnia 2014

for empiness i cried.

umarłam w środku.

niedziela, 30 marca 2014

i know you will.

pustka po miesiącach przepełnionych intensywnymi uczuciami przychodzi zawsze niespodziewanie, mimo że wiem o jej nieuchronności. wypaliłam się znowu i muszę zebrać siły na to, by dalej żyć. teraz jest trudniej. ostatnio mogłam spokojnie skulić się w swoim depresyjnym kącie duszy, teraz jest ktoś, kogo to przerazi, przerośnie i zaboli, tak więc muszę się trzymać, co wykańcza mnie bardziej niż cokolwiek. choć może dzisiaj jest nieco lepiej. uwierzyłam w coś, w co nie potrafiłam uwierzyć bardzo, bardzo długo.

uwierzyłam, że ktoś może się poświęcić dla mnie tak bardzo, jak ja dla niego. 
to chyba miłość. 
bez chyba.

środa, 26 marca 2014

just ride.

składanie siebie z odłamków, na które niegdyś się rozbiło to o wiele bardziej skomplikowany proces niż zakładałam. cieszyłam się, że wszystko dookoła mnie zaczyna przybierać ładną, kształtną formę i właśnie wtedy okazało się, że gdzieś przy samym początku się pomyliłam. doszło do zgrzytu, spora część elementów tej życiowej układanki odpadła z powrotem na ziemię, nie dając mi nawet chwili, by wyciągnąć ręce i je złapać. to, co pozostało, zdaje się być jakąś karykaturą istnienia, którą znowu muszę kształtować. jest jednak jeden ważny fragment, który pozostał na swoim miejscu, wisi w powietrzu unoszony jakąś magią. to ten odłamek, który odpowiada za to, że wstaję z kolan i pomimo tego, że są zdarte do krwi idę dalej. teraz już wiem, że zawsze się podniosę i nigdy nie pozwolę nikomu wpierdalać się pomiędzy mnie i te starannie dopasowywane odłamki.

potrzebuję samochodu i ciepłej, letniej nocy. bardzo.

sobota, 22 marca 2014

i can't keep my eyes off of you.

zaskakują mnie moje własne reakcje.
nie przepadam za tym, nie jestem w stanie ich kontrolować, a to sprawia, że nieco się gubię.
w ramach poszukiwań drogi powrotu na tę słuszną, prostą ścieżkę pisałam całą noc. myślałam, że przelanie chociażby części rzeczy kotłujących się we mnie na klawiaturę, pomoże mi jakoś mniej chaotycznie ogarnąć sytuację. niewiele to dało, tylko foldery z zapiskami zajmują coraz więcej miejsca na dysku. ja zajmuję coraz więcej miejsca na dysku, przelewam na niego coraz to większe ilości emocji, ale w mojej głowie paradoksalnie robi się coraz bardziej tłoczno. chyba wypełniłeś całą wolną przestrzeń we mnie. trochę się tego obawiam.

czwartek, 20 marca 2014

i found the way to let you in.

obiecywałam sobie kiedyś, że nigdy nie pozwolę sobie czuć w ten sposób, że nigdy więcej, choćby nie wiem co, choćby świat miał się zawalić - nigdy przenigdy nie pozwolę uczuciom do kogoś tak mocno namieszać w głowie; miałam być miła i uprzejma, ale jednocześnie miałam mieć w głowie plan zabójstwa każdej napotkanej osoby, a co się stało?
przyłapałam się na zagryzaniu warg, gdy myślę o Tobie.
jak miło.

poniedziałek, 17 marca 2014

wanna live not just survive.

trochę przesadnie zareagowałam. trochę powinnam się palnąć w łeb zanim następnym razem zacznę robić problem o nic. tyle wniosków z dwóch ostatnich dni, idę się pakować i wracam do domu.

sobota, 15 marca 2014

the life we're living.

miło poczuć coś tak nagle, niespodziewanie i mocno. czuć całym sercem, czuć każdym najmniejszym tworzącym mnie atomem.
zdziwiło mnie to, nie wierzyłam chyba, że jeszcze tak potrafię. bardzo przyjemne zaskoczenie. zwłaszcza, że odsunęło dość daleko myśl o tym, że jedyne co jestem w stanie dać innym ludziom to cierpienie. zwłaszcza, że to, co czuję jest tak czyste, że mogłoby być inspiracją do napisania wyidealizowanej historii miłosnej. ta czystość zadziwia mnie najbardziej, szczególnie dlatego, że pojawiła się niemalże od razu, gdy tylko zrozumiałam co się wyprawia w mojej głowie.
ta czystość buduje również poczucie bezpieczeństwa. albo to poczucie bezpieczeństwa dało fundamenty pod nią, taka możliwość też istnieje. wolę myśleć o tej zależności w kategorii nieskończonej pętli, samonapędzającego się schematu, w którym jedna zamienna zwiększa wartość drugiej, która z kolei wpływa na przyrost pierwszej. przepiękna nieskończoność.
nagle wszystko stało się takie proste; każda decyzja podejmowana przeze mnie przechodzi przez idealny pryzmat tego niewinnego uczucia, rozszczepia się w nim ukazując prawdziwe barwy i pozwala na dokonanie tego jednego, słusznego wyboru. dawno nie miałam takiej pewności siebie w działaniach, które angażowały moje emocje. te piętnaście żelaznych skrzynek, w których niegdyś się zamknęłam w obawie przed bólem otworzyło się, pozwoliło mi wyjść i przypomnieć sobie o tym, jak przyjemnie jest pozwalać sobie zarówno na przeżywanie nieograniczonej ilości bodźców spływających z otoczenia, jak i bezpieczną interakcję z nimi. nie muszę już się bać. nie muszę już uciekać. nie muszę robić żadnych dramatów. mogę sobie spokojnie żyć, uśmiechać się i powtarzać dość często dwa ważne słowa. czasami powtarzam je podłodze i sufitowi, żeby usłyszały, zapamiętały i kiedyś mi powtórzyły, jeżeli nie daj boże zapomnę o tym, jak bardzo potrafię być szczęśliwa i jak bardzo łatwo mogę naprawić cały swój świat. zawsze i o każdej porze.

i właśnie tak w tym roku przyszła wiosna.

edit. - godzina 7:21
spadł pierwszy deszcz, powietrze pachnie mokrą ziemią i miłością. piękne połączenie.

wtorek, 11 marca 2014

we're half way there.

nie będę się rozpisywać, wystarczy, że napiszę, że nie wzięłam, a ciśnienie rozpierdalało mi głowę i skoro to mi się udało, to cała reszta jest już niewymagającym wysiłku banałem. zmagania z rzeczywistością dawno nie były tak proste.
tak poza tym okazało się, że umiem czuć, umiem czuć bardzo mocno i bezinteresownie, a myślałam, że już z tego wyrosłam.

sobota, 8 marca 2014

no title pt. LXIV

myliłam się myśląc, że mogę uciec, chociażby na te paręnaście godzin.
po co miałabym to robić, skoro właśnie tutaj dzieją się piękne rzeczy.
powoli odzyskuję tę niewinność, o której marudziłam cały zeszły rok.

czwartek, 6 marca 2014

stay for a while.

uciekam na trochę, muszę odciąć się od świata i ludzi. muszę zniknąć na noc, dwie, trzy, bo tak naprawdę nie umiem się odnaleźć w tej sytuacji. jak mogę kurwa tak totalnie przypadkiem rozpierdalać rzeczy, na których mi zależy? normalnie wzięłabym wypłatę i poszła w trzydniowy ciąg imprez, alkoholu i narkotyków, ale nie tym razem. tym razem mam ochotę pojechać gdzieś w pizdu, usiąść na jakimś kamieniu i odpalać fajkę od fajki. nic więcej. nie mam siły nawet ukarać siebie samej za własną głupotę.

wtorek, 4 marca 2014

hesitate no more.

trzecia w nocy, jestem szczęśliwa.

niedziela, 2 marca 2014

rediscover.

zarwałam przypadkiem noc.
mam niejasne przeczucie, że dzisiaj się coś skończy, bezpowrotnie.
nie chcę się znowu zgubić, ale muszę poszukać jednej bardzo ważnej rzeczy. nie wiem nawet czym ona jest, tylko czuję, że muszę ją odnaleźć. 

sobota, 1 marca 2014

i (don't) know how i feel when i'm around you.

nie umiem pozbierać do kupy wszystkich uczuć w mojej głowie, są piękne nawet, gdy jest źle. są piękne pomimo każdej chujowej rzeczy, jaką zrobię lub jaka się wydarzy. coś krzyczy, żeby uciekać, żeby zranić siebie samą, zanim ktokolwiek inny zdąży to zrobić, ale chyba jest już za późno na dezercję. jestem na etapie, kiedy pozwolę zrobić ze sobą wszystko, kiedy świat mógłby się roztworzyć, a ja bym stała sparaliżowana i patrzyła na to nie czując kompletnie nic. teraz wszystko dzieje się we mnie, otaczająca mnie rzeczywistość nie dotyczy, przynajmniej tak mi się wydawało, bo jednak coś z zewnątrz we mnie uderza, z ogromną siłą i sprawia, że nie czuję się dobrze.
dawno tak bardzo jednocześnie nie żałowałam i nie byłam pewna jakiejś decyzji.

piątek, 28 lutego 2014

everything i need and more.

gorący strumień prysznica przyjemnie parzy ciało, zmywa niemalże całą złość. po wyjściu spod niego skóra jest lekko zaczerwieniona, sprawia wrażenie nowej, odrodzonej, a ja zaczynam w końcu trzeźwo patrzeć na sytuację i dostrzegam te małe drgania powietrza.

akt / drgnięcie I
wkurwiają mnie ludzie, nieziemsko.
mam ochotę ich pozabijać. rozwalić coś.
wyżyć się. zadać ból, komuś, czemuś, sobie.
wiem do kogo zadzwonić, nawet mój telefon to wie.

akt / drgnięcie II
dwa słowa i nagle, nie bardzo wiedząc jak i dlaczego, uśmiecham się.

akt / drgnięcie III
co się ze mną dzieje?

akt / drgnięcie IV i tym samym ostatni(e)
zostań, proszę, proszę, proszę. 

nie pytam co dalej, po co pytać, skoro skóra nadal lekko piecze od wrzącej wody, a ja mam wrażenie, że najzwyczajniej w świecie to już nie kwestia temperatury branego prysznica, tylko ilości szczęścia, które jest we mnie i ciepła, które otrzymuję.
lubię to, co widzę w jego oczach, gdy na mnie patrzy.
lubię to, jak moje imię brzmi bezpiecznie w jego ustach.
lubię fakt, że uśmiechnie się, gdy to przeczyta. 
lubię go, cholernie, no ej, czego się spodziewaliście.

piątek, 21 lutego 2014

no title pt. LXIII

wydaje mi się, że jestem strasznie słaba, nie mam siły zapanować nad swoimi emocjami, nie jestem w stanie przejąć nad nimi kontroli tak, jak bym chciała i jak zwykłam to robić. jednocześnie tak bardzo mi się ten stan podoba, że jestem skłonna odpuścić sobie chłodne opanowanie i głupio uśmiechać się do komputera przez cały wieczór. w tym całym przedziwnym szczęściu i odprężeniu pojawiają się jednak momenty, które przypominają mi o tym, co kiedyś mnie tworzyło.
idę powoli chodnikiem. jeden krok, drugi, trzeci. z chłodną obojętnością omijam zarzygane przerwy między płytkami i samochody, które jacyś leniwi kretyni zaparkowali na chodnikach. z perspektywy tej chwili pijani ludzie stojący przed barami wydają się być nieznośnie żałośni. zabawne, przecież kiedy jestem wśród nich, to każda osoba jest dla mnie interesująca. nie umiem uzmysłowić sobie, czemu teraz nimi najzwyczajniej w świecie gardzę. przepełnia mnie poczucie wyższości, bez żadnego konkretnego powodu, dochodzą do tego narastające z każdym krokiem: siła, narcyzm i coś, co zapewne jest egoizmem. wszystko to łączy się ze sobą i daje wrażenie kompletnej kontroli, która jest tak naturalna, że z trudem ją dostrzegam i definiuję.
to tylko moment. dostaję smsa, wszystko dookoła mnie się rozpływa, nabiera cieplejszych barw, a ja, ja już nie patrzę się na brudny bruk i nawalonych ludzi, w mgnieniu oka zapominam o wszystkim, uśmiecham się i dostrzegam księżyc, gwiazdy oraz przyjemnie podświetlone elewacje kamienic. pieprzę, olewam i pierdolę każdą myśl sprzed paru minut, patrzę przyjaźnie na mijane osoby i próbuję ściągnąć rękawiczkę, by móc odblokować telefon i odczytać otrzymaną wiadomość. jestem niemalże pewna, że wtedy świat się zacieśnia i nieco spowalnia, by móc otulić mnie jakąś dziwną, błyszczącą mgłą, której okruszki strzepuję z siebie przez resztę nocy. zatrzymuję się i opieram o ścianę, żeby odpisać. oczywiście mogłabym to zrobić idąc, ale tak jest przyjemniej, mogę wziąć głębiej do płuc chłodne, miejskie powietrze i pozwolić mu uderzyć do głowy mieszając mi w niej jeszcze bardziej. w tym cholernie dobrym sensie. zresztą, sam o tym najlepiej wiesz.

czwartek, 13 lutego 2014

trick of fate.

w zasadzie to ze mną jest tak, że na ogół każda spontaniczna decyzja okazuje się być zła i muszę się potem z tym swoim beznadziejnie kretyńskim wyborem jebać przez parę tygodni (a czasami miesięcy czy nawet lat), zanim wszystko wróci do normy. na ogół tak właśnie się dzieje i mam wrażenie, że to integralna część mojego bytu, ale nie o tym dzisiaj będzie. czasami, chcąc zrobić kolejną tragicznie głupią rzecz, okazuje się, że zrobiłam przypadkiem coś dobrego dla samej siebie. to całkiem zabawne, bo zazwyczaj tuż przed podjęciem takiej nieprzemyślanej akcji myślę sobie 'oj no chuj tam, najwyżej oberwę po dupie, niewiele mogę stracić', a potem zaczyna dziać się jakaś dziwna magia, bo wybory, która z założenia, z mojego własnego założenia, miały na celu wygenerowanie sporej ilości problemów kompletnie się ze swojego obowiązku nie wywiązują. mało tego, zaczynają systematycznie wymazywać problemy, które były tutaj wcześniej.
i wiecie co? to są chyba te najfajniejsze momenty życia: znalezienie nadprogramowej pary czystych skarpetek (ukrytych wcześniej 'na czarną godzinę' i kompletnie zapomnianych), złapanie kataru podczas nocnej wizyty w parku czy poznanie w nocnym autobusie osoby, która zdaje się rozumieć i akceptować moje wypaczenie, a przy tym wszystkim jeszcze mnie lubi. to takie małe odłamki świata, które osobno nic nie znaczą, ale kiedy już je masz przy sobie, okazuje się, że sklejają ze sobą wszystkie porozrywane części twojego życia i nadają mu piękny, opływowy kształt. może i jestem chora, może nie powinnam się tak zachowywać, ale naprawdę lubię siebie za te wszystkie głupie rzeczy, które wyczyniam i nie dam sobie wmówić, że bez tego będzie mi lepiej.

środa, 12 lutego 2014

can't rely on my heart to beat it.

codziennie dzieje się coś, co sprawia, że chcę pisać.
jest osoba, która sprawia, że przestaję myśleć tym, żeby się poddać.
chyba odzyskałam trochę sił.
wiem, jak odzyskać kontrolę i jutro zdecydowanie to zrobię.
co z tego, że to wszystko jest kompletnie nieskładne, skoro jest takie piękne.

wczoraj poszłam spać dość późno, ale warto było. wyszłam na ostatniego papierosa przed snem; padał deszcz, fioletowe niebo zapowiadało, że już niedługo zacznie świtać. przez moment uwierzyłam, że naprawdę tutaj należę. a nawet jeżeli nie, to czuję się tutaj dobrze i całkiem bezpiecznie. nie byłam w domu od dawna, ale niczego nie zawalam i udaje mi się żyć tak, jak chcę.
czasami tylko chciałabym większej stabilizacji w życiu. spokoju i rutyny od czasu do czasu przerywanej małym, typowym dla mnie wyskokiem. no cóż, chyba jeszcze nie czas na to.

wtorek, 11 lutego 2014

who will fight.

jednak się rozpłakałam, a tak bardzo walczyłam, żeby tego nie zrobić. bo to nawet nie jest płacz, po prostu co chwilę, systematycznie spływa mi po policzku kolejna łza.
chyba znowu ucieknę w stare sposoby odbudowywania własnej psychiki.

louise usiadła wyjątkowo koło mnie, a nie w drugim końcu pokoju. podwinęła nogi i kiwa głową z aprobatą.
- pomożesz mi?
- wiesz, że tak.
- jesteś pewna, że to dobry pomysł?
- dawno nie miałaś lepszego.
- pierdolisz strasznie. wiem, że jest maksymalnie chujowy i zniszczę się w ten sposób do końca. czemu pozwalasz mi to robić? kurwa, ufam ci, a ty tak po prostu pozwalasz mi się doprowadzić do kompletnego chaosu i amoku? 
- przecież tego chcesz.
- och, spierdalaj.
- i tak zrobisz swoje, nie mam na to wpływu.
- właśnie, że masz.
- to powiedz mu prawdę.
- pierdol się, zrobiłaś się straszną suką ostatnio.
- uczę się od najlepszych. idź spać, od jutra zapierdalasz.
- wiem skarbie. czemu siedzisz koło mnie?
- nie twoja sprawa, mam swoje powody.
- nie chcę ci już ufać tak bezgranicznie, jak kiedyś. to, co było wtedy, może wrócić.
- przecież tego chcesz, więc czego marudzisz - przewraca oczami i wyciąga rękę w moją stronę. pierwszy raz w życiu mnie dotknęła. przyjechała, jakby od niechcenia, po moim ramieniu. jej palce były zimne jak lód i nadspodziewanie szorstkie.
to się kurwa bardzo, bardzo źle skończy, ale chyba znowu odzyskuję pełną kontrolę nad swoim życiem.

give a little time to me.

jestem tak naprawdę kurewsko samotna i uświadomiłam to sobie tej nocy. znowu coś nie gra i jestem nieszczęśliwa, sama nie wiedząc czemu. ostatnio miałam tak, gdy ćpałam dzień w dzień, jak popierdolona. teraz nie ćpam, a mimo to czuję się chujowo.
mam
suche, popękane usta.
niepomalowane paznokcie.
niedokładnie zmyty makijaż.
byle jak rzuconą na łóżko pościel.
zamazane i niewyraźne marzenia.
nieogrzany pokój.
pustą lodówkę i przepełnioną głowę.

nie chcę, żeby nikt pytał, chcę po prostu uciec w pizdu.
najzwyczajniej w świecie czuję się źle i nie wiem albo nie chcę wiedzieć dlaczego. to całe bycie nieszczęśliwą zdaje mi się być bezpieczne.

poniedziałek, 10 lutego 2014

you should stay right now.

nie mam siły ostatnio na nic.
nie mam siły na pracę, naukę, zrobienie obiadu ani wstanie z łóżka.
znowu utknęłam w martwym punkcie życia i za cholerę nie wiem, co mam ze sobą zrobić, a czekać nie chcę, bo ostatnio czekałam tak trzy miesiące i wszystko się wtedy rozwaliło.
czuję postępujący rozpierdol struktur wewnątrz siebie, niemalże na poziomie komórkowym.
to wszystko tak kompletnie nie pasuje do tych jasnych, słonecznych dni, więc je przesypiam i żyję po nocach, kuląc się pod kołdrą w łóżku i biorąc kolejne prysznice, tak gorące, że niemalże parzą moją skórę. robię coś cholernie nie tak, a nawet nie wiem co. chyba zabunkrowałam się znowu we własnym umyśle i nawet nie chcę pomocy.
tak naprawdę kłamię, potrzebuję jej, ale nie wiem co mogłoby mi pomóc.

niedziela, 9 lutego 2014

i made it in my mind.

za dużo czuję ostatnio.
wiem, że coś pierdolnie w najbliższym czasie i znowu stracę na moment kontrolę, ale to będzie miłe, przyjemne i piękne. trochę tęsknię za narkotykami, nie wiem czemu.

środa, 5 lutego 2014

be mine.

myślałam, że już wyrosłam z robienia rzeczy przepełnionych melancholią i sentymentem, ale najwyraźniej nie potrafię sobie odmówić siedzenia w środku nocy w parku i wgapiania się w niebo prześwitujące między gałęziami drzew. kolejna chwila tylko i wyłącznie dla mnie.
przychodziło do mnie parę osób, prawdziwych i nie, przewinęło się parę urojeń, parę gonitw myśli, jedna mała paranoja. wszystko to okraszone pięknym spokojem, świat dookoła wydawał się być przytłumiony. potrzebowałam tych paru godzin, w trakcie których kompletnie przemarzłam i myślałam o wiele więcej niż powinnam, zwłaszcza o sprawach i osobach, które nie powinny w ogóle zaprzątać mojej głowy. znowu jestem szczęśliwa, dziwnie tak.

wtorek, 4 lutego 2014

for the first time in forever.

czuję coś, czego zdecydowanie nie powinnam czuć.
muszę uciekać, a nie chcę.
znowu gubię się w swoich myślach i kłamstwach.

niedziela, 2 lutego 2014

every rule i had you breakin'.

włosy pachną mi świeżym powietrzem. przesiąknęły zapachem parku, w którym byłam dzisiaj na spacerze. delektowałam się zimowym słońcem i topniejącym śniegiem. taka chwila kompletnie dla mnie, odcięłam się na moment od oczekiwań innych ludzi i ich wpływu. nagle wszystko stało się taki proste. to były pierwotne uczucia, łatwe do interpretacji i w pełni dla mnie zrozumiałe. fajnie, że w końcu czuję i jestem tych uczuć pewna. przypomniałam sobie, że nie muszę się nikomu podporządkowywać, bo przecież są osoby, które akceptują mnie i nie wymagają zmian. chyba nie warto gonić za nieosiągalnymi aspiracjami, kiedy to, czego naprawdę potrzebujemy jest na wyciągnięcie ręki. jak już to zrozumiesz, to będzie chyba za późno.

sobota, 1 lutego 2014

remember those walls i built.

coś popękało dookoła mnie i przez te szczeliny przechodzi światło.
ostatnio czuje się bezpiecznie, to takie miłe.
w ogóle ostatnio dużo miłych rzeczy mnie spotyka, poznaję dobrych ludzi, zaczęłam być z kimś kompletnie szczera i nie boję się tego.
to chyba najważniejsze. że jeszcze mogę, że jeszcze potrafię. nie zawsze mi wychodzi, ale ktoś mi w tym pomaga. to trochę, jakbym się od nowa uczyła chodzić, ale podoba mi się.
sesja idzie, zaczynam się uczyć niby.

czwartek, 23 stycznia 2014

personal responsibility.

to już nie to samo, chcę czuć tak, jak kiedyś. bez wyrzutów sumienia i łez w oczach.
tak dawno nie płakałam z bezsilności, ten dzień musiał nadejść.
nie podejmę teraz pierdolonej decyzji, po prostu nie potrafię.

środa, 22 stycznia 2014

there is no other way.

całość zamknęła się w przeciągu godziny.
cała wewnętrzna podróż, (nie)istotny epizod, (nie)miły moment, kiedy dopuściłam do głosu swoje demony.
czy coś się zmieniło? owszem, ale nikt oprócz mnie tego nie odczuje.
przez ten moment pisałam tak, jak chciałam. słowa w transie spływały ze mnie, delikatnie przeskakiwały na ekran, próbując oddać istotę wszechrzeczy zachodzących wtedy we mnie. było niemalże tak, jak pisał bukowski: pisałam, bo czułam, że jeżeli nie będę pisać to zwariuję, to oszaleję, utracę ostatnią więź ze światem, zabiję siebie albo kogoś. słowa paliły moje wnętrzności, widziałam je w obrazach przed oczami, pojawiały się, by za chwilę zniknąć, musiałam je wyłapywać, nie mogłam pozwolić im uciec, bo wiedziałam, że mogę nigdy więcej ich nie odnaleźć.
ten spokój teraz jest kojący.

przypomniało mi się, że kiedyś była jedna osoba, przyjaciel, który potrafił nad tymi moimi demonami zapanować. jego głos je odpędzał. nie rozumiał ich, w pewnym sensie się ich bał, ale kiedy przychodziły, on mówił do mnie spokojnym głosem, przekonując mnie o ich nieprawdziwości. nawet jeżeli nie miał racji, to wtedy mi pomagało. zaraz zasnę, ale tęsknię za nim, po prostu jako za osobą, która była, która panowała nad moimi dziwnymi wybrykami.
tutaj chciałam napisać miliony nieodpowiednich rzeczy, przekleństw, zarzutów, wylewów mojej frustracji związanej z faktem, że go nie ma.
wiem, że powinnam sama panować nad tym, co się we mnie dzieje, ale miło było mieć kogoś, kto mnie uspokajał i dawał siłę, by to przeczekać i zwalczyć. przede wszystkim jednak, najzwyczajniej w świecie tęsknię.

jak dobrze, że spadł śnieg, chyba zrobiło się przez to jakoś jaśniej.

maybe i should cry for help.

za dużo osób czyta tego bloga.
za dużo bliskich osób.
przestaję pisać szczerze, przestaję pisać wprost, bo boję się, że za dużo wyjdzie na jaw. powoli męczy mnie wymyślanie kolejnych pokręconych przenośni, które oddałyby moje uczucia bez ryzyka, że ktoś je dobrze odczyta. zazwyczaj, bo teraz, kurwa, czuję coś złego w powietrzu, coś bardzo, bardzo złego, wszystko we mnie to czuje i mam was w dupie, bo muszę, po prostu muszę o tym pisać, bo inaczej zwariuję. louise zaczęła się mnie bać, spieprzyła w siną dal i się nie pokazuje, nawet, gdy ją o to proszę, gdy błagam, żeby przyszła, bo jej, kurwa, potrzebuję.
nadchodzi coś strasznego, wiem o tym, wiem o tym i jedyne, co mogę robić to na to czekać. nie mogę uciec, nie mam dokąd. nie mam z kim o tym pogadać, bo to nie jest kwestia żadnych czynników zewnętrznych, to dzieje się tylko i wyłącznie w mojej głowie. to za niedługo wybuchnie i nie wiem czy cokolwiek we mnie to przeżyje. wszystko się rozszczepia na drobne kawałki, powietrze drga w sposób, który doskonale znam, w sposób zwiastujący nadchodzącą nieuchronnie krwawą paranoję.
nie chcę z tym walczyć, jak zwykle zresztą. poddam się temu i zobaczę co ciekawego tym razem z tego wyniknie.
w zasadzie to cofam tę część z poprzedniego wpisu o tym, że ucierpią bliscy. ta rewolucja dzieje się we mnie, dotyczy tylko mnie i nieziemsko mnie fascynuje. wizje po zamknięciu oczu się nasilają, są bardzo realistyczne, a przecież jestem trzeźwa. powinnam wziąć jakieś psychotropy, ale nie chcę, panuję przecież nad tym. kontroluję każdą myśl, świat pulsuje bardzo zmiennym rytmem, robi się cholernie zimno w pokoju, a przecież odkręciłam kaloryfer.
dziwna myśl, chciałabym zobaczyć swoją krew, rozciąć sobie dłoń i powoli patrzeć, jak strużki czerwonej zarazy ściekają po moim nadgarstku, kapią na klawiaturę i moją bluzkę, jak ciecz powoli wsiąka w materiał, a plama robi się co raz większa i bardziej lepka. z trudem się powstrzymuję, nie wiem ile wytrzymam. adrenalina pulsuje w mojej głowie, obraz świata dookoła cholernie się zamazuje, zaczynam się bać samej siebie, bo wiem, że byłabym zdolna do wszystkiego, gdybym nie leżała teraz w łóżku. przeciągam paznokciami po przedramieniu, mocno, powoli, dokładnie. raz, drugi, trzeci, do krwi. euforia zalewa mi głowę. wystarczy, nie powinnam tego robić. nie powinnam o tym pisać.
wszystko powoli zmierza ku końcowi, stabilizacji. pojawiają się pierwsze wnioski, formują się powiązania, schematy, ciągi przyczynowo-skutkowe, dzięki którym widzę, czemu tak naprawdę to się dzieje. obraz powoli wraca do normalności, a ja powoli robię się śpiąca. może nawet to wszystko było fikcją, ale skoro stworzyłam to w mojej głowie to musiało być prawdziwe, przynajmniej dla mnie.
wszystko kończy się nagle i gwałtownie, dobranoc.

more to life.

chyba cholernie mijam się z powołaniem.
albo znowu mam miliony pomysłów na życie i nie wiem, który jest słuszny.
zastanawiam się nad studiowaniem dwóch kierunków na raz, bo w zasadzie to czemu nie.

znowu czuję, że mogę wszystko. przeraża mnie to, bo już znam zakończenie. stanę się zimną suką, zranię parę bliskich osób patrząc na to z psychopatyczną obojętnością, a kiedy już w końcu dotrze do mnie to, co zrobiłam pogrążę się w swoim dziwnym, urojonym wewnętrznym świecie.

na kogo wypadnie, na tego bęc.

poniedziałek, 20 stycznia 2014

it just feels right.

miotam się pomiędzy tym
co chcę czuć,
co powinnam,
co naprawdę czuję;
co chcę zrobić,
co powinnam,
co naprawdę robię.

intensywnie się zrobiło.

niedziela, 19 stycznia 2014

so i put my faith in something unknown.

przewracanie całego życia do góry nogami jest dość ryzykowne, ale też na swój sposób ekscytujące. to nie jest dramat, którego szukałam; to dziwny dylemat, z którym nie do końca potrafię sobie poradzić, więc tkwię sobie w nim spokojnie, a w zasadzie to przypatruję się mu z boku z chorą fascynacją i dystansem, czekając na dalszy rozwój sytuacji. w tym tkwi ostatnio mój problem, niesamowicie się zdystansowałam do ludzi, zwłaszcza tych bliskich i nie mogę nic na to poradzić.

za dużo ostatnio palę, za mało rozmawiam.
zbyt wiele też ostatnio czuję i boję się, że to może się źle skończyć, ale jednocześnie chyba nie chcę, żeby cokolwiek się w tym momencie w moim życiu kończyło. może poza jedną sprawą.

poniedziałek, 6 stycznia 2014

keep doin' things you do.

wszystko się tak obleśnie dobrze układa. nawet problemy są piękne i szybko się rozwiązują, bez mojej większej ingerencji. nawet pisze się płynniej, składniej i słowa zdają się przeskakiwać małymi iskierkami z palców na klawiaturę. chciałam tego, nadal tego pragnę, ale brakuje mi tej pasji, tej rozpaczliwej chęci życia. kiedy człowiek tonie jakoś mocniej zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo potrzebuje złapać kolejny oddech. każdy wybór zdaje się być trafny i właściwy. nawet nie mam ochoty na narkotyki, bo wiem, że do niczego nie prowadzą, a przecież załatwienie heroiny zajęłoby mi jakieś piętnaście minut. nie uznaję tej przyjemności za potrzebną czy adekwatną do sytuacji. nie rozumiem swoich zachowań, jedynie wiem, że są w słuszne. zapewne tyle wystarcza zwykłemu człowiekowi, by spokojnie zasypiać nocą, ale nie mnie. w nocy nie śpię, nocą pracuję i szukam sensu w cieniach wychodzących zza mebli. piszę po nocach historię, której nie zna nikt i która ujrzy światło dziennie jedynie w przypadku, gdy uznam ją za perfekcyjną, a przede wszystkim kompletną.
znowu piszę w pociągu, znowu płaczę bez powodu, znowu wszystko jest kurwa dobrze.
nienawidzę tego, frustruje mnie to, że nie umiem znaleźć sobie żadnego sensownego powodu do zamartwiania się, więc zamiast być smutną jestem bezszelestnie wkurwiona, mam ochotę coś odwalić, zniszczyć, zabić. w tym miejscu do akcji wkracza zdrowy rozsądek, który hamuje te przedziwne wewnętrzne odruchy i pozwala na kontynuowanie akceptowalnego społecznie zachowania. ciekawe jak długo pociągnę w ten sposób, bo czuję, że przy pierwszej możliwej okazji dramat przerośnie nie tylko mnie, ale i świat dookoła.

a single act.

nalewam kawy do kubka, jest pełen trzeźwych nocy, muszę go czymś zapchać, a kofeina wydaje się być dzisiaj bardzo pomocną w tym aspekcie przyjaciółką. zabawne: umiem grać i udawać, znam wszystkie zasady i maski, możesz mi wierzyć. jednakże z jakiegoś powodu nie chcę tego robić przy Tobie. nie chcę się bawić w żaden teatr, nie potrzebuję wcielać się w kolejne, nic nieznaczące role. nie ciągnie mnie do sceny i głupich gierek, mimo że jestem w tym dobra.
sprawiasz, że jest mi ciepło. Ty, te wszystkie odpalane papierosy i kolejne kubki kawy. sprawiacie, że jest mi ciepło i nie potrzebuję niczego więcej, by czuć się bezpiecznie.

piątek, 3 stycznia 2014

i think i love you better now.

w nowy rok biegłam na tramwaj, by nie stracić najważniejszej dla mnie osoby. dawno nie czułam takiej euforii mieszającej się ze strachem.

kochałam Cię od dawna, przedwczorajszego wieczoru poczułam się zakochana.

tak zaczęłam ten rok: zakochałam się po uszy, jak szczeniara i to jest najfajniejsze uczucie na świecie.
mam motyle w brzuchu i myślę o Tobie przed snem, nie mogło być lepiej.

archiwum.