sobota, 18 grudnia 2010

train of thought.

pozbycie się kłamstw i urojeń było złym posunięciem.
zabrałeś mi tym wiarę w to, że mam jakąkolwiek wartość.
czuję się beznadziejnie, mam stałe wahania nastrojów, zawsze jest tylko gorzej, nigdy lepiej.
jedyny moment, gdy one nie występują to ten, gdy siedzę z przyjaciółmi i gadamy o pierdołach.
ale robię to tylko wtedy, gdy nie patrzysz, w sekrecie, z dala od Twojej świadomości.
mam wrażenie, że nie pasuję; mam coś w rodzaju smutnej depresji załamanej nastolatki, ale mam wrażenie, że tak naprawdę to nie jest dokładną definicją moich wypaczonych myśli, to wszystko jest o wiele głębsze, tylko Ty nie chcesz tego dostrzec.
powinnam się uczyć: to sprawia, że czuję się lepsza, że na moment mam w swoich oczach jakąkolwiek wartość.
ale zamiast tego obieram telefon od Ciebie, nie umiem się skupić na rozmowie, moje myśli pływają wokół niedokończonych zadań z chemii i biologii.
tak bardzo chciałabym wyjść na piwo z moimi ludźmi, siedzieć na mrozie i jęczeć, że zimno, zupełnie jak rok temu.
nie mogę, nie zgadzasz się.
zamiast tego idę do filharmonii i udaję, że widzę piękno muzyki klasycznej, podczas gdy tak naprawdę widzę, słyszę tylko dźwięki, takie same jak inne.
zero emocji, zero natchnienia.

dziękuję, dobranoc, idę dalej egzystować, choć mam ochotę coś rozwalić.
i przeklinać, ale tego nie mogę, bo się święcie obrazisz i pójdziesz do domu.
a przecież tego nie chcę.

nie chcę, żebyś szedł?
czy nie chcę wyrzutów sumienia, że coś się stało znowu z mojej winy?

nie potrafię już marzyć.

niedziela, 5 grudnia 2010

the game.

a wtedy, gdy mamy siebie dość, wyłaniasz się z jakiegoś zakamarka mojej głowy i powoli owijasz swoje macki wokół moich myśli.
jest mi źle, bo to już 458395039852498521 kłótnia, a ja nie umiem się Ciebie pozbyć, więc lecę w dół, po najmniejszej linii oporu, spadamy razem, bujając się na boki.


otwieram podręcznik. pierwszy, który wpadnie mi w rękę;
chemia.
"...stała równowagi reakcji... [...] ... temperatura jest stała i wynosi..."

na szczęście mogę jeszcze odnaleźć coś stałego w moim życiu.

sobota, 20 listopada 2010

battersea.

w wolnych chwilach obserwuję, jak przechodzi ludzkie pojęcie.

piątek, 19 listopada 2010

longing.

louise lekko stuknęła mnie w ramię.
nie reaguję, udaję, że nie poczułam.

matematyczne skrzywienie umysłu nakazuje mi wyliczyć granicę 'próbowania jeszcze jeden ostatni raz', przy czym 'ostatni' dąży do nieskończoności.

nie udało mi się ująć uczuć w liczby, wymknęły się, lekko i zgrabnie przecięły asymptotę i pognały hen w dal, do nieskończoności.

Bóg patrzy z góry i lekko się uśmiecha pod nosem.
jesteś(my) w domu.

czwartek, 18 listopada 2010

przesuń czas.

gwiazda spadła;
kochaj mnie.

sobota, 13 listopada 2010

where's the man.

niepamięć zauroczy,
a pamięć wybieli.
bratki zamiast Twych oczu,
bratki albo lobelie.
słowa z warg: nieposłuszne,
listy - niewierzytelne.
schadzki nasze: zaduszne,
zejścia nasze: śmiertelne!
jeśli mi coś zostaje,
to niepamięć po Tobie.
głaz z litego szkła,
liści jesiennych zamieć.
jakże jest pamiętliwa
ta po Tobie niepamięć:
ani wiersza poświęcić,
ani życia. za mało.
trzymam niepamięć w pamięci -
tyle zostało.


niebo rozrywa się na kawałki.
szaro-bure.
opada z łomotem na ziemię, wyrywa mnie ze snu.
budząc się w środku nocy nasłuchuję bicia twego serca, szukam twojej nieistniejącej dłoni.
czepiam się jej jak tonący czepia się czegokolwiek, co pozwoli mu się utrzymać na powierzchni i dobić do jakiegoś brzegu.


where's your man?
he's lost and gone again.
what is your name?
the name behind the shame.
where's the cup,
it was filled, now
broken up.
where's your man?
he's lost and gone again.
as i get behind the wheel again
pray to live a million years.
you know i lied but
if it makes you glad
i'll tell you what you wanna hear.

wtorek, 2 listopada 2010

sometimes i feel like screaming.

kiedy jest zbyt dobrze, ukradkiem szukam skrytych niegdyś pod łóżkiem problemów.
wyciągam je, odkurzam, przytulam i wielbię, jakby były co najmniej poduszką w kształcie serca, a ja małą dziewczynką siedzącą na jasnej narzucie z kubkiem gorącej czekolady.
czekoladę zamieniam na papierosy i liczenie kalorii, narzuta jest ciemna, a za poduszkę robią problemy.
wtedy staram się przypominać te małe, malutkie momenty bluegrassu i sięgam po coś, o czym zawsze marzyłam, a co zaprzepaściłam własnym lenistwem.
sięgam po gitarę.

and you feel it inside,
and the guitar don't lie.

[link]

czwartek, 21 października 2010

no title pt. XXI

wtedy, kiedy najbardziej ich potrzebuję, gwiazdy się ukrywają, a gwiezdni ludzie spokojnie śpią.

wszystko powoli, spokojnie umiera przed zimą.
taka pora roku.
pora śmierci.

n-ta kłótnia w tym miesiącu, przestaję je nawet liczyć, przestają mnie nawet boleć.
naprawdę nie wiem, skąd te łzy.

niedziela, 10 października 2010

pictures crazy.

w poszukiwaniu inspiracji i samej siebie powróciłam do czytania książek oraz porządku w pokoju.
właściwie powróciłam też do 'tamtejszej' muzyki.
tej sprzed czterech lat, gdy jeszcze tak naprawdę nie rozumiałam wirtuozerii gitary, gdy liczyło się to, jak głośno ktoś gra. oczywiście domniemana świetność muzyki rosła wprost proporcjonalnie do natężenia bezsensownych uderzeń w struny elektryka.

właściwie to nie o tym miało być.
miało być o tym, że znowu się zmieniam, że przestaję gonić za szaleństwem, nieustanną zmiennością, przestaję uciekać przed stagnacją.

odnajduję siebie w spokoju, w tej lichej codzienności, którą tak kiedyś wyśmiewałam.
pewnie z nieodpartej tęsknoty.

znalazłam życie w delikatności lekko zaróżowionego nieba o świcie i niepachnących papierosami dłoniach.
spodobało mi się, tańczyłam po polach.
to takie dziwne: mieszkać w bloku, w osiedlu betonowych kloców, a jednocześnie widzieć z okna wschody słońca nad lasami i pola, pola czekające na zimę.
kiedyś były ogromne i rozległe, teraz miasto je zabija.
zabije je po kawałku: tutaj parę bloków typu niskiej zabudowy, tam sklep z materiałami budowlanymi, a w poprzek droga, aby ułatwiać połączenie.
lasów też już nie widać. najpierw odgrodzili je ode mnie obwodnicą, teraz budują centrum handlowe. ponoć tak dużego jeszcze na opolszczyźnie nie ma.
nic dziwnego, mamy dwa na krzyż, a trzecie jest po to, żeby ta mieścina, w której mieszkam, mogła godnie nosić nazwę miasta wojewódzkiego.

tak więc z pól i lasów nici.
przynajmniej wschodów słońca mi nie odbiorą: wszystkie gwiazdy wschodzą daleko, daleko na horyzoncie, wyłaniają się zza zamglonej linii lasów.

tylko gwiezdni ludzie stoją wiosną, latem i jesienią w oknie patrząc na ten cud.
widuję ich czasami w oknach.
małe pierwiastki blokowych społeczności.
uśmiechamy się do siebie przez gęstą mgłę, która rankiem opada między szarobure blokowiska, emanując różowawą poświatą wschodu.
zimą wszystko zamiera: wschody są puste, a gwiezdni ludzie wstają nieco później niż zwykle.
słońce śpi razem z nami, czeka na wiosnę, by pewnego dnia oślepić nas różowym blaskiem.

ostatnio ktoś zauważył, że zimą czasami widać ugwieżdżone niebo.
pojawia nas się coraz więcej, stoimy w oknach do późnej nocy.
w ciszy rozmawiamy z gwiazdami, mniej lub bardziej zdając sobie sprawę, że gawędzimy z Bogiem.

piątek, 1 października 2010

lost for words.

dochodzimy do etapu, gdy mam dość siedzenia na gg, wiszenia na telefonie i wychodzenia z domu.

właściwie można to zwalić na porę roku.
lato umarło tak samo niezauważalnie, jak się narodziło.
po prostu nagle przestaję czuć jego zapach podczas wieczornych powrotów.
gdzieś zgubiłam magię tego pół roku, gdzieś zapodziały się te małe skrzydełka, które mocowałeś do moich butów, gdy wsiadałam w ten czy inny autobus, który wiózł mnie na moje blokowisko.

ciągle korcą mnie te zdjęcia wrzucane do notek.
chyba coś z tym zrobię w przypływie wolnego czasu i zwalczania jesiennej melancholii we wnętrzu odgórnie wypaczonego umysłu.

czwartek, 30 września 2010

so weak on my own.

życie życiem innych ludzi stanowczo przeszkadza w robieniu porządku w swoim własnym.

postójmy chwilę nad dylematami natury społecznej: ja czy przyjaciele?

louise chwilowo wyszła na ploteczki z alteregami innych ludzi.


dzisiaj dzień chłopaka; nawet się wysiliłam:
[link1]
[link2]

piątek, 24 września 2010

spadam.

louise toczy zażartą walkę z resztkami sumienia.
ona panuje nade mną cały czas, on panuje, gdy jestem z nim.
nie umiem tak żyć.
wszystko robi się wyblakłe, potem popielate.
szara herbata, szary ekran komputera.

przerost ambicji, tuż przed nimi przepaść, przepaść, przepaść.
długa, głęboka.
mogłaby być wszechświatem: i tak bym jej nie zauważyła zaślepione blaskiem tego, co za nią.

tylko to, co jest tam, nie stało się jeszcze wyjałowione z kolorów.

magda bardzo kolory lubi.
pewnie dlatego, że sama nosi się na czarno.

czwartek, 23 września 2010

blue light.

co ja mam z tym niebieskim?
może to dlatego, że twoje oczy świecą niebieskim blaskiem, gdy leżymy koło siebie, tak blisko i spokojnie?

louise trochę przycichła: od czasu do czasu spełniam jej zachcianki.
robi się tak kojąco normalnie.
słońce zachodzi, margaretki więdną, a braki z matematyki są coraz większe.
mimo to jest mi dobrze, spokojnie.
ten niebieski mnie uspakaja.
to delikatny blask twoich błękitnych oczu napawa mnie niesamowitą wewnętrzną siłą.
tracę czucie tu na ziemi, ale to jest takie piękne, jestem w niebie twojego spojrzenia, wszystko jest takie subtelne.

złość, którą zwykle zmieniałam w teks ciągły, gdzieś umknęła.
o dziwo, bez niej czuję się taka pusta.
jakbym zgubiła coś, co pozwalało mi wykrzyczeć 'kurwa' pod koniec każdej notki.

gubię się w bezsensie sensu i sensie bezsensu.
a już zwłaszcza gubię się w tym niebieskim blasku twoich oczu.

poniedziałek, 20 września 2010

spóźnione pytania.

louise przejęła władzę.
stoi nad głową i cały czas marudzi.
kilka razy wywrzeszczane 'zamknij się' nie pomaga.

czarno-biało, czarno-biało, czarno.


kolory jakby wyblakły, zapadły się w sobie.

louise: słabaś, kochana, słabaś. potrzebujesz mnie, tylko ja ci daję siłę, by żyć.
dolcz: nieprawda, nieprawda! jeszcze tomek i rodzina, i wszystko!
louise: nie przeżyjesz beze mnie, uświadom to sobie wreszcie, kotku.

gówno prawda?

sobota, 18 września 2010

deficiency.

brakuje mi ciebie, a louise odniosła dzisiaj pierdolony tryumf i nie zamierza spocząć na laurach.
robi się czarno-żółto, nie podoba mi się to połączenie.
zaczęła się jesień, znów mam wrażenie, że coś przegapiłam.

louise: rusz się leniwa suko, zrób cokolwiek z sobą! spójrz tylko na siebie: jak ty wyglądasz i co robisz?!

ja pierdolę proszę państwa.

środa, 15 września 2010

long road to ruin.

kiedyś ukojenie było w pisaniu, w muzyce, papierosach i obsesyjnym liczeniu kalorii.

to było kiedyś, zdecydowanie kiedyś i na razie postaramy się o tym zapomnieć.
więc w czym jest teraz?
rzucam się na naukę. po cztery, pięć godzin dziennie, dopóki nie skończą się redbule i ciastka.
t. ma o to pretensje, nie dziwię mu się.
ale to uspokaja nerwy, a louise siedzi wtedy zawsze na brzegu łóżka i przygląda się z zaciekawieniem.
uśmiecham się od czasu do czasu do niej, żeby pokazać, że nie jest niezauważalna.
właściwie to mogłaby być psem, gdyby nie ten psychodeliczny śmiech i z rzadka rzucane słowa pogardy.

myśli są bardziej uporządkowane, wkładam je w jakieś sztywne ramy zdań i prostych słów, brakuje mi weny na upychanie słów między wierszami.
sztywna logika matematyki, chemii i innych przedmiotów ścisłych robi swoje.

louise podchodzi, kładzie mi rękę na ramieniu.
chyba możemy razem żyć i nawet ona to zauważa.
odgarnia mi włosy z twarzy, niema obietnica, że nigdy nie odejdzie i wykorzysta każde moje załamanie.

w niemej modlitwie do gwiazd (czyż to nie cudowny pośrednik między mną a Bogiem?) błagam, bym dała radę, by ta suka znów nie zapanowała nad moim życiem.
moja słodka, kochana, chudziutka louise.

niedziela, 12 września 2010

let's get metaphysical.

louise podeszła, ujęła mnie za rękę.
udaje moją przyjaciółkę.
wiem, że jest pełna fałszu, ale mimo to lubię uczucie zrozumienia w jej oczach.

znów prowadzi mnie na skraj przepaści, ale co z tego?

na skraju przepaści, zakopane pod kupką kamieni, znajduje się szczęście zamknięte w związanym skórzanym rzemykiem płóciennym woreczku.

piątek, 10 września 2010

no title pt. XX

czasami słowa to za mało.
wtedy zamieniamy słowa na łzy, łzy na rozpacz i smutek.

louise wychodzi spod łóżka, śmieje mi się prosto w twarz, drwi z moich łez.
nienawidzę suki, nienawidzę!



czasami słowa to za mało.

czwartek, 9 września 2010

possession.

czasami słucham głupich rockowych ballad.
nic na to nie poradzę, lubię ich delikatną melancholię.

to takie chodzenie po krawędzi; na dźwięk powolnych, monotonnych dźwięków gitary akustycznej louise wychyla głowę spod łóżka: ona też słucha.
słucha, a jednocześnie krzyczy mi do ucha to, co już od dawna dobrze wiem.

czasami jednak po prostu patrzy mi się prosto w oczy i wiem, że rozumie.
czasami w tych oczach, oprócz obłędu, dostrzegam cień zrozumienia, szczątki współczucia.
patrzymy się na siebie jak na obcą osobę na ulicy, która po prostu przykuła czymś nasz wzrok.
czasami uśmiecha się smutno, wtedy mam już pewność, że rozumie.
czasami nawet, w tym swoim smutnym uśmiechu chowa się na powrót pod łóżko.

w takich momentach, w chwilach tego zrozumienia kocham ją najbardziej.


[link]

środa, 8 września 2010

until we sleep.

zanurzam się w piosenkach o miłości.
w twoim zapachu też, zwłaszcza, gdy zasypiamy przytuleni na te krótkie pięć minut, po których budzę się ze strachem szukając twojej ręki.

już pamiętam, czemu lubię matematykę: jeżeli coś nie wychodzi to wiem, że rozwiązując problem setki razy, w końcu dowiem się, co spieprzyłam.
czasami potrzebowałabym takich małych czitów na życie.
małego przycisku 'solve the problem' i hiperłącza 'faq' w wersji z pytaniami typu 'co ja robię nie tak?'.

co Ty na to, Panie Boże?

wtorek, 7 września 2010

gdzieś pomiędzy wierszami.

w porządku, ale niekoniecznie o taką dziurę mi chodziło.

chodziło mi o znalezienie jednego szczegółowego problemu.


nie o podważanie tego, na czym nasz świat stoi.

all tommorow's parties.

załóżmy, że już wszędzie, oprócz mojej półki z bielizną, jest porządek.
wszędzie.
w mojej szafie, na moim biurku, w moim życiu.

i co teraz?

musisz biec, biec, biec, biec, biec, wziąć tabletkę albo i dwie.
biegnij, biegnij, biegnij, biegnij, biegnij, cyganie, śmierć i ty.

porządek mi nie służy, ot co.

zacznijmy szukać dziury w całym, bo zwariuję.

środa, 1 września 2010

what a lucky man he was.

powoli, spokojnie ogarnijmy ten burdel.
w moim życiu i pokoju.

a ty, louise, ty wypierdalaj z powrotem pod to łóżko.
nie masz prawa tak bezczelnie korzystać z moich słabości, z tego, że sprzątając pod łóżkiem przypadkiem cię spod niego wygoniłam.
nie masz prawa mi tego robić.
siedź tam, gnij, giń z wycieńczenia.
jak już będziesz na skraju wyczerpania to i tak do ciebie wrócę, abyś nakarmiła swoje wygłodzone oczy i zmysły moją marnością, abyś mogła spokojnie patrzeć się, jak po raz n-ty upadam.
znowu zaciągniesz mnie na skraj przepaści i bóg jeden wie, kto mnie tym razem uratuje.

o ile ktokolwiek to zrobi.
z całym szacunkiem, chciałabym czasami potrafić być taką bezwzględną suką jak ty, moja kochana, najśliczniejsza louise.
najśliczniejsza suko na świecie.

[link]

wtorek, 31 sierpnia 2010

odróżniaj od zabawek.

a czasami nasze zagubienie trwa dłużej niż zwykle.


wtedy już nie płaczę, tylko patrzę tępym wzrokiem w sufit.
przychodzi pies i trąca mnie mokrym nosem.
przytulam go i na moment jest dobrze.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

failsafe.

czasami gubimy się zbyt bardzo.

wtedy płaczę, a ty nawet tego nie dostrzegasz.
nawet pies tego nie widzi.

pasażer.

gdzieś zgubiłam samotność i niezależność.
zgubiłam je na rzecz dotyku czyichś rąk na moich biodrach.


gubimy się z autobusach, w gwiazdach, w śmianiu się z gwiazd, w cieple dotykających się palców i pociągowych przedsionkach koło ubikacji na trasie katowice-opole.
(samotny pasażer to ja)

tak, zdecydowanie jesteśmy zagubieni.

będzie o gubieniu się w czarno-czerwonej rzeczywistości, która tak naprawdę świeci zielenią.
brakuje nam pokory, Bóg się śmieje i rzuca nas z miejsca na miejsce, a my nie mamy korzeni.
mieliśmy, ale gdzieś się zgubiły.
a zresztą, po co nam one? korzenie trzymają w miejscu, a my chcemy biec, uciekać przed wiatrem i gubić się, gubić się w nieznanym świecie.
tym takim złym i niedobrym, który zmieniamy na piękny za sprawą jednego spojrzenia.
zło się gubi, my też się gubimy, ale w drugą stronę, byleby dalej.
nie boimy się dnia ani nocy, boimy się tylko otworzyć oczy, ale spokojnie, ten lęk gdzieś się zgubi.

jak wszystko, co ma-
my.

my - zagubieni.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

blue in green.

potem zrobiło się bardziej niebiesko.
potem niebieski przeszedł w granat.
granat zaczął graniczyć z czernią.
czerń zespoliła się z niebem w arytmicznym tańcu, a towarzystwo krzewienia muzyki rytmicznej uśmiechało się półgębkiem.

zamki, paski, jedwabie.
powietrze pachniało cynamonem i pomarańczową tabaką - nieziemskie połączenie.
na moment zabrakło weny, ale wystarczy wyjść na ulicę, wziąć parę wdechów parnego, podeszczowego powietrza.

wystarczy wsłuchać się w krople spadające z liści drzew, w te marne niedobitki po niedawnej ulewie.
wystarczy na chwilę zamknąć oczy i usłyszeć cichy jazz dobiegający gdzieś z oddali.

muzyka rytmiczna.
a może to twój oddech?

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

no title pt. XIX

a może by tak zatrzymać te chwile?
ale nie aparatem, nie kamerą, nie wspomnieniami.
zbierzmy je spomiędzy palców i zamknijmy do pudełka z włosami, biletami, zieloną trawą i gwiazdami.
ułóżmy je starannie na aksamicie leżącym na dnie tej czarnej skrzynki.
czarno-zielonej.
uwielbiajmy je, wracajmy do nich, pamiętajmy na zawsze, wszystkie drobne obietnice.

wejdź drogi chłopcze, zapal cygaro, zajdziesz daleko, będziesz latać, nigdy nie umrzesz, zrobisz to, jeżeli będziesz chciał, będą cię kochać.


nigdy nie umrzemy.


aksamit się miejscami przeciera.

czwartek, 5 sierpnia 2010

bezsenni.

czuję się podle ze swoim egoizmem.

louise nadal siedzi pod łóżkiem, ale czuję jej chory, pierdolony wpływ: w nocy wchodzi do moich snów.

a potem staję w oknie, w nocy, patrzę się w tę samą gwiazdę, w którą dwieście kilometrów dalej ty się wpatrujesz, palę papierosa, dym gryzie mnie w oczy, wmawiam sobie, że to przez to płaczę.

potem tylko już kładę się do łóżka, wtulam się w pościel, a sufit wydaje mi się tak przeraźliwie biały, ale ty mi szepczesz do ucha, że przecież leżysz koło mnie, że mnie przytulasz, że ciii, że dobranoc, że śpij kochanie.
lecz jak mam spać, kiedy wiem, że nie zaśniesz?

księżyc jest pomarańczowy. widzę w nim Twoją twarz.



a może to tylko chmura?

środa, 4 sierpnia 2010

ballada o myślach, które nie milkną.

louise się nie wychyla, ale czuję jej wpływ.

czuję go w obsesyjnym liczeniu każdej zjedzonej kalorii, w radości z każdego zrzuconego grama, w moim pseudozdrowym odchudzaniu.
louise się cieszy, czuję to.

bardzo się cieszy, suka.

kupiłam brulion.
b5, w kratkę, ciemnoszary z połyskującymi czernią ornamentami.
taki typowo mój, ale tak mi się zachciało tej zieleni, tak bardzo bardzo.
zieleń kojarzy mi się z naszymi pierwszymi pocałunkami w trawie, z naszymi spotkaniami.
spokój i ręce przenikają się nawzajem.


a w nocy?
dwa ciała, dwie dusze, ale złączone w jedność.
oddalone od siebie o dwieście kilometrów, wpatrujące się w ten sam punkt na niebie.

przez mgnienie oka widziałam odbicie twojej twarzy w księżycu.
gwiazdy lśniły jaśniej, Bóg na nas spojrzał.



myślę o wprowadzeniu tu zielonego akcentu.

wtorek, 3 sierpnia 2010

masz prawo płakać.

głośniej, głośniej, głośniej!

tak, aby sąsiedzi nie mogli spać.
tak, aby uszy pękały od dźwięków punkowej gitary, aby tekst przenikał na wskroś, aby całość przyprawiała o dreszcze, aby można było się drzeć, otrzepać ze styropianu.

panie grabażu, ja dla pana wszystko.



atmosfera się zagęszcza.

niedziela, 1 sierpnia 2010

all of me.

tak na wszelki wypadek.

boisz się, ja też się boję, te telefony nic nie dają, nie ma tu Ciebie, a louise wychyla łeb spod łóżka i łypie na mnie tymi swoimi ślicznymi, miodowymi oczami, które wydają się takie ogromne na jej szczupłej twarzy.
mam ochotę kopnąć ją w nos, ale nie mam sił.


wcale nie chce mi się rzygać.




oprócz tego, że mam imię, to nawet mam niebieską bluzę, o rozmiar za dużą.
ma kolor Twoich oczu.

a włosy mam w kolorze oczu louise.

toke about it.

kupię zeszyt.
taki czarny, rozmiar b5, twarda oprawa, czysty, albo w linie, ileż można kratek - są taakie schematyczne.
w okładce wytnę otwory, podłożę twoje zdjęcie: ty klęczący z chłopięcym uśmiechem na trawie na początku oraz ty śpiący w trawie na końcu.
to będzie nowy pamiętnik, znowu zacznę przelewać myśli na papier moim ukochanym pentelem linestylem.

wyjechałeś, ale jest jakoś dobrze.
bo bliżej, bo mam jakieś perspektywy, bo coś tam coś tam.

bo obietnice i dlatego dzisiaj o 21 wyjdę w starym dresie, ze słuchawkami w uszach i pójdę biegać.
i wcale się nie zmęczę, i to przecież tylko dwa tygodnie, ale może będzie lepiej, może nawet pokocham cię na nowo, jeszcze bardziej, jeszcze mocniej niż dotychczas.


louise schowała się pod łóżko.
a siedź tam w cholerę!

let's toke, toke, toke about it.
[link]


zastanawiam się nad umieszczaniem tu zdjęć.
ale chyba lubię duszny, niczym niezmącony klimat tego miejsca.
tak w ogóle, to mam na imię magda.

sobota, 31 lipca 2010

czasami.

nie rozumiem niektórych zachowań.

albo po prostu uważam je za zbyt piękne i szlachetne.
albo irrealne.
albo nie wierzę, że miłość i bezsilność tak bardzo osłabiają ludzi.


wzruszyłam się, wiecie?
tak bardzo, bardzo.


[link]

cztery.

cztery!




louise, wypierdalaj.

piątek, 30 lipca 2010

najbardziej ciężkostrawnych myśli.

tańczę na krawędzi świata.
a myślałam, że z tego wyszłam.


bezsensowne myśli, sześćset i w dół, w dół, w dół.
do zera, do nicości, czuję się piękna, kiedy znikam.
może w końcu zniknę?
ale dusza, dusza istnieje, dusza waży, dusza.

na sekundę zmrużam oczy, czuję twój oddech na szyi, ale przecież ciebie ze mną nie ma?
to ona, ona, nieogarnięta, złośliwa panna.

nazwijmy ją... louise.
tak, to ona, to do niej pasuje.

a więc panno louise.
panno louise.
znowu panna przyszła, a tak dawno panienki tutaj nie było, niemalże zdążyłam zapomnieć, ale nie!
panienka powróciła.

dobrze pamiętam tamten czas gdy poezją były moje nogi.
(całkiem, całkiem gołe nogi)

no dobrze, spotkałyśmy się.
i czego ode mnie panna oczekuje?
może wpierw przejdziemy na ty, nie bądźmy takie oficjalne przecież to już ponad dwa lata jak się znamy; jestem w stanie oddać tobie trzy życia i trzy śmierci moje, ale przecież ty nie chcesz.
tobie wystarczy władza, moja droga louise.

i co?!
masz tę władzę, zaciągasz mnie do kibla, zmuszasz do gwałtu, gwałtu na wartościach, na uczuciach, zmuszasz do płaczu, po co, po co, po co?!
dlaczego przychodzisz wtedy, gdy nie mogę znaleźć pomocy?
dlaczego muszę cię słuchać?!

ucieka mi krew, uciekają mi marzenia, znowu powraca schizofreniczna myśl, urojone pragnienie, tylko jedno, takie prawdziwe, ale jednak nierealne, ale wydaje się takie łatwe, bliskie.

nie będę iść z tobą na wojnę louise.
przecież jesteś częścią mojego życia, częścią mnie, kocham cię louise.
przypominasz mi o mnie, zapominam o świecie, gubię altruistyczne pierdoły.

louise, louise!
tak bardzo tęskniłam!

robi się tak bardzo, bardzo fioletowo.

czwartek, 15 lipca 2010

oceans.

na dnie oceanu są góry,
śpimy tam na łące,
z ustami przy ustach.


śpijmy tam jak najdłużej.

poniedziałek, 5 lipca 2010

dancing in the streets.

poczułam wolność?

wszystko czego potrzebuję teraz to te dziesięciominutowe rozmowy z tobą przez telefon i muzyka, słodka muzyka, i będziemy tańczyć, tańczyć na ulicach.

czuję, że jednak coś zrobię, że coś mi się uda, że dam radę, że w końcu, że tym razem, tym razem, razem, razem, razem!

trawa jest zieleńsza, światło jaśniejsze, deszcz cieplejszy, powracam do życia.





a jednak nadal nie umiem sypiać po nocach, godzina jest rekordem trudnym do pobicia.
męczą mnie koszmary, złe wizje, bad tripy, wszystko co najgorsze.
budzę się z tych krótkich drzemek z płaczem, z wrzaskiem, niekontrolowanym krzykiem na ustach, łzami w oczach, zalana potem.
wtulam się w przytulankę, czasami przychodzi pies, trąca mnie nosem: daje znać, że jest przy mnie, że będzie dobrze.


ludzie łatwo się łamią, podobnie jak marzenia i serca.

niedziela, 4 lipca 2010

once and for all.

nie śpię po nocach.

budzę się zalana potem, łzami w pokoju wypełnionym wrzaskiem.
byleby dociągnąć do rana, wstać, wziąć prysznic, pojechać do ciebie, zatopić nos w zapachu twojej pościeli i - tym razem bezpiecznie, spokojnie - zasnąć.

wariuję.
szaleję.
żyję jak na haju.

bawię się w miłość.
bawię się w muzykę.
bawię się w strach.
śmiech.
łzy.
nocne koszmary.
pisanie listów.


bawię się w zaufanie.






czyste szaleństwo.

sobota, 3 lipca 2010

niczego.

wyjechałeś, kurwa.

wtorek, 29 czerwca 2010

chyba przyśnił mi się sen.

nawet nie zauważyłam, kiedy wybuchło lato.

kiedy zrobiło się ciepło, słonecznie, kiedy znowu nastały dni leżenia w trawie.
jedyne, co mnie o tym poinformowało to szybciej schnące skarpetki na balkonie.

nie czuję lata.
czuję gorąco, czuję parne powietrze, spaloną słońcem skórę.
ale nie ma w tym lata.

lato zniknęło zanim jeszcze się pojawiło.
zniknęło pod zdecydowanym 'nie' mojej matki, pod znakiem nudy, pod udawaniem, że jest okej, kiedy tak naprawdę szlag nas trafia.

oddajcie mi moje lato, tak w całości.

może jakiś mały przebłysk dzisiaj,
berlińskie słuchawki, czarno-zielone, letnie, tylko letnie.
pod kolor beznadziejnego mp3 z jeszcze bardziej beznadziejną muzyką, graną na beznadziejnych gitarach, urozmaiconą beznadziejnym wokalem, z beznadziejnymi tekstami o beznadziejnym życiu.

oddajcie mi moje lato!

nawet, jeżeli ma być beznadziejne.

sobota, 26 czerwca 2010

historia.

na hel, na hel!



'łączko ty jedna.'

czwartek, 24 czerwca 2010

just take a walk.

wstaję.
biorę oddech.
jeden, drugi.
jakie to dziwne, tak dawno nie czułam powietrza.
gdzieś zniknęło, ulotniło się, umknęło mi.

dzień dobry pani powietrze.
miło panią spotkać, pobawimy się?
pani będzie uciekać, ja będę panią gonić, a oni będą mi panią zabierać.

a może chodzi o pana, panie tlen?

nie, pan nie istnieje, mam już swój tlen, mój tlen ma oczy koloru nieba, wie pani?

niech pani nie umiera, proszę, ja pani nie potrzebuję, ja mam mój tlen, ale są inni!
ta jedna działka niczego nie zmieni, po co, dlaczego, gdzie tak uciekasz?

daj spokój, odpuść.

proszę pani, proszę pani.

po co uciekać, ziemia jest płaska, ile tu procent duszy?

proszę pani, proszę pani.

wołajmy do tych starych bóstw, prośmy o przebaczenie, my, dzieci dekadencji, genetycznie spieprzone materiały na przyszłe pokolenie musimy zgubić resztki godności, iść na klęczkach w tamtą stronę






w tamtą stronę, z której płynie słodko-ostry zapach potu.


zapach cierpienia, miłości, zapach życia.





życia!!!





życia.

wtorek, 15 czerwca 2010

w domu będzie ogień.

złamałam obietnicę.
nie powiem, nie powiem.

"przepraszam, że tak wyszło.
chciałam tylko zapytać, jak się czujesz.
myślę, że jednak nie da rady.

cierpiałeś?
cały czas.

gdyby coś się zmieniło, daj znać.
"

zmieniamy się, pomiędzy samochodami kochamy się.

to jest miłość tak ulotna jak te subtelne momenty, gdy przerywamy na chwilę grę w pokera, żeby się pocałować, żeby poczuć siebie tak do końca.

a ja złamałam obietnicę.

czuję się jak suka.

niedziela, 6 czerwca 2010

no title pt. XVIII

gdzie moje spokojnie?
twoje spokojnie poszło w pizdu, ma cię gdzieś.

nieprawda! nieprawda!
och, jakaś ty żałosna, nawet nie umiesz się do porażki przyznać.

on wróci, wróci na pewno!
oczywiście, że wróci. oni zawsze wracają.

uff.
za dużo marzysz kotku.



zdecydowanie za dużo.

no title pt. XVII

udajmy, tak tylko przez chwilę, że nic mnie nie boli.

że żadne słowo mnie nie rusza.
że nie obchodzi mnie żaden wypalony do połowy papieros, żadne twoje słowo, żaden inny komentarz.

udajmy, tak tylko przez chwilę, że nie istniejesz.

że moje życie nie byłoby wtedy takie puste, żałosne, naznaczone symbolami skończonego, totalnego kurewstwa. że byłoby lepiej.

udajmy, tak tylko przez chwilę, że to naprawdę ma być tak, jak jest teraz.

że wcale nie musimy się dzisiaj spotykać, mimo, że jutro wyjeżdżam. że wcale nie potrzebuję jeszcze jeden raz się z tobą pocałować, że nie potrzebuję jeszcze kolejnych pięciu minut na zapamiętanie, takie dokładniejsze, twojej twarzy, że już na pamięć znam zapach każdego, najmniejszego fragmentu twojego ciała.

udajmy, że nie wariujemy.
udajmy, że nie chcemy zwariować.
udajmy, że to, co robimy, to nie jest wariactwo.
udajmy, że.

poniedziałek, 17 maja 2010

come alive.

skasowałam kilka tysięcy słów wspomnień.


come alive come alive come alive

come alive
come alive
come alive
come alive

comealivecomealivecomealivecomealivecomealivecomealivecomealivecomealive

come alive

come alive!

czwartek, 6 maja 2010

what you give.

no to idziemy za podszeptami chorego umysłu.

zakochanego.

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

high and dry.

brakuje mi weny,
żyję spotkaniami z tobą;
wpisywaniem alfabetu na czas;
graniem w głupie gry na facebooku i nie tylko;
nauką;
czytaniem;
byciem szczęśliwą.

trochę maluję ostatnio.

środa, 14 kwietnia 2010

fotografia.

świat się mieści w twoich oczach;
w tym słowie jest kolor nieba [tomektomektomek].


tak, ogłośmy wszem i wobec: dolcze jest szczęśliwa.

środa, 31 marca 2010

high hopes.

kocham cię, kocham cię, kocham cię!

całuj mnie tak zawsze!

poniedziałek, 29 marca 2010

i want you i think you know by now.

'tomek?'
'tak?'
'muszę już iść.'
'nie muuuuusisz.'


*małe słodkie serduszko*

wtorek, 23 marca 2010

by the way.

odchudzam się na wiosnę.



serduszka, takie słodkie.
już do mnie nie należysz.

a spierdalaj w cholerę!



...może ktoś da się okręcić?

sobota, 6 marca 2010

someone who doesn't care.

impreza w stylu lat 60.
witamy się strzykawkami, jak zwykle, bierz dolcze, bierz, poczuj to, musisz umrzeć teraz!

nie wezmę, nie wezmę, będę czysta!


raz... dwa... trzy... cztery... pięć... sześć... sie...

umarłam!

jednak nie!
budzę się, powstaję z martwych!
całuj mnie, całuj, tańcz młoda dziwko, a ty mnie całuj, nie przestawaj!

umieramy razem i rodzimy się na nowo, wszyscy razem, masowy akt pokuty, szukaj wyjścia zdziro, tu i tak go nie ma, witamy w innym świecie, umrzyj suko, nie daj się, nie ma więcej białych koni, na których mogłabyś uciec, musisz zostać!

nie poddawaj się mała alicjo w krainie czarów, teraz jesteś tylko ty i ona, ona, ona. ktoś, kto tam siedzi, kto ma wszystko w dupie, patrzy, obserwuje, a ty umierasz, umierasz, dumnie podnosisz głowę i umierasz i nie ma już ciebie, gdzie te białe konie, chcę uciec!

gdzie jesteś narkotyczny książę?
na powrót trzeźwy, czysty?
i tak wrócisz, każdy wraca.
ja wróciłam, powrócisz i ty.

bierzemy leki, dużo leków, ale to mało, mało, mało!
weźmy coś mocniejszego ten jeden, jedyny raz, drugiego nie będzie.
każdy jest tym pierwszym.

obudź się, obudź!

tak, pojawia się fizyczność. miłość w tym urojonym śnie, kocham się z kimś, nieważne z kim, jest mi cudownie, czuję go, a może ją, w sobie i jest mi dobrze, jak mi brakowało seksu!
nie, nie ma orgazmu, jesteśmy ponad to, kochamy się w celach wyższych, taka ogromna, wolna od chorób rodzina, jesteśmy wszyscy nadzy, piękni, młodzi, jesteśmy tutaj, wielka rodzina, najpiękniejsza, nad nami opary, opary czegoś niezidentyfikowanego, może to mgła? a może widzę boga? może pojawił się tu i teraz specjalnie dla nas, może to apokalipsa?

uciekaj, uciekaj, uciekaj, uciekaj!


OBUDŹ SIĘ!

archiwum.