wtorek, 30 sierpnia 2011

who loves the sun.

odkryłam, że bycie chłodną, zimną suką z lekkim akcentem zdziry poprawia mi humor wystarczająco, bym mogła się uśmiechać.

tak więc wróćmy do lat sześćdziesiątych, glanów, czarnych ubrań, pacyfek i wszystkiego, co kojarzy mi się z czasami, gdy uczucia i seks to była tylko zabawa, gdy swoje rzyganie komentowałam przewróceniem oczami, a wyjście na piwo kończyło się po siódmej butelce heinekena, bo zaczynało wówczas brakować pieniędzy.

byłam jak tęcza, teraz jestem tylko kałużą, która odbija to, co było kiedyś.
dziś wieczorem odnajdę w sobie te zagubione kolory i będę przyciągać kolejne spojrzenia, zupełnie jak wtedy, zupełnie jakbym w międzyczasie nie umarła sto trzydzieści dwa razy.
zupełnie jak kwiaty, jak deszcze, jak słońce i tęcza, znów będę tęczą! bez prochów, bez niczego, co byłoby jakimkolwiek wspomnieniem cienia mnie z ostatniego roku.


tell everyone: the bitch is back.

niedziela, 21 sierpnia 2011

you are young, you are free.

dzień po kacu następuje niesamowity przypływ pozytywnej energii w pewnym stopniu powiązanej z faktem, że na kacu nie mogę jeść, tak więc dzień później waga zawsze pokazuje mniej niż przed imprezą.
lubię te 'nasze' imprezy. nie picie do upadłego, tylko grill, piwo, śpiewanie do czwartej rano piosenek dżemu i tsa. to ma swoją magię, zapach kiełbas, dźwięki gitary i blask pochodni.
świecą się nam oczy, świecą się gwiazdy, świecą się dzwoniące rozpaczliwie komórki, na które nikt nie zwraca uwagi. magia, zechciałoby się rzec. niestety to tylko połączenie nocy, piwa, papierosów, kilku złudzeń optycznych i paru wyrazistych zapachów. wszystkiego, co przeminie wraz ze wschodem słońca, pozostanie tylko jakaś reszta, która jeszcze nie zdążyła umknąć.
moment, gdy siedzimy nad wodą lekko skacowani, jeszcze nie do końca trzeźwi, otwierając porannego browara, szukając niedobitków papierosów i rozpalając grilla, by zjeść jako-takie śniadanie.
moment, gdy siedzimy i milczymy, wiemy wszystko, a wiatr przenosi poczucie winy i wstydu na drugi brzeg.

jesteśmy dziećmi słońca, nasze imprezy to ponadczasowy rytuał, który nigdy nie umrze.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

i'm caught up in a dream.

był sobie sen.
dwoje ludzi, którzy mieli być ze sobą na zawsze.
ze snu zrobił się koszmar, który przerodził się w rzeczywistość. ta jest o tyle gorsza od sennych makabr, co jest prawdziwa i nie da się od niej uciec. nie można się z niej wybudzić i ponownie wtulić głowę w ciepłą poduszkę.
w rzeczywistości pozostają już tylko słowa, które stale szukają ujścia w kolejnych historiach tworzonych w mojej głowie.
kiedyś te historie były piękne, teraz są już tylko strzępkami marzeń i nadziei.
a Ty nawet to chcesz mi odebrać.

wtorek, 2 sierpnia 2011

all the things come back to you.

skończyły mi się antydepresanty.
jestem bezradna.
jestem dzieckiem obdartym z nadziei, godności i marzeń.
potrzebuję bodźca, który tchnie we mnie życie, który pozwoli mi wierzyć, wierzyć w Boga, w życie, w marzenia, w miłość, który pozwoli mi ufać.
czekam na coś, co popchnie mnie znad przepaści w stronę życia albo chociaż poda mi rękę, by wskazać drogę.
myśli stają się coraz bardziej panicznie, coraz szybciej stukam w klawiaturę, staram się ująć w słowa tę gonitwę uczuć w mojej głowie, tak zmiennych, pojawiających się niczym piorun, równie szybko znikających, których huk dochodzi do mnie dopiero po paru sekundach. zrezygnowałam z życia dla Ciebie, Ty tego nie doceniłeś. może wrócisz, może nie, mnie wtedy już nie będzie. nie będzie magdy, nie będzie dolcze, będzie ktoś nowy, dla Ciebie kompletnie obcy, osoba, której nigdy nie znałeś; szarpana wewnętrzną obsesją, psychopatka bez serca, hajcująca się psychodelikami, neuroleptykami, antydepresantami i heroiną. dziewczyna z Twoim znienawidzonym papierosem w ustach, strzykawką w torebce i działką hery w staniku. to już nie będę ja, to będzie mój wrak, który sama stworzę zanim odejdę, zanim postanowię umrzeć.
chyba, że podasz mi swą dłoń.
chyba, że ktoś poda mi swą dłoń.
chyba to ten moment, kiedy przestaję czuć.

archiwum.