sobota, 29 czerwca 2013

i wanted to control it.

wyjątkowo pesymistycznie dzisiaj będzie.
bo przestałam wierzyć już w to, że może być dobrze.
bo przestałam wierzyć już w to, że dam radę.
bo nie mam już sił próbować.
bo boję się, że kolejna porażka dosłownie mnie zabije.
bo jestem cholernie samotna, nawet mając najlepszych przyjaciół pod słońcem.
bo od dłuższego czasu znowu nic nie czuję.
bo problemy i kłamstwa mnie przytłoczyły.
bo decyzje, jakie muszę podjąć mnie przerastają.
bo wstydzę się tego, do czego doprowadziłam.
bo przestałam marzyć o domku na końcu świata, a marzę o tym, żeby było normalnie.
bo mam myśli samobójcze, ale jestem zbyt rozsądna, aby je realizować.
bo nie daję sobie rady, bo wszystko mi się znowu wali na łeb, bo ten cały stan rzeczy to tylko i wyłącznie moja wina, bo nie umiem się zebrać w sobie na to, by cokolwiek naprawić albo by chociaż nie rozwalać jeszcze bardziej tego, co mi pozostało, bo moje życie to jedno wielkie kłamstwo, bo znowu płaczę z bezsilności, bo jest za dużo tego wszystkiego, jak na dwadzieścia lat życia, bo strasznie mi źle, bo chcę do domu, bo tak bardzo pragnę żyć normalnie, bo nawet jeżeli z tego wyjdę, to będę mieć blizny na całe życie, bo nic nie jest takie, jak być powinno.

nic, po prostu kurwa nic.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

cause in this moment we are alive.

w pewnym sensie zawsze masz 17 lat i czekasz aż zacznie się prawdziwe życie.
- h. coben 'obiecaj mi'

mogłabym sobie powiesić ten cytat na ścianie. w tym czekaniu zapominam o tym, że ono jest już teraz i konsekwentnie je zawalam. trudno, jebać, dawno przestało mnie już cokolwiek obchodzić. to znaczy raz na jakiś czas obiecuję sobie, że od następnego poranka zabieram się za swoje życie, tylko jakoś nigdy ten poranek nie nadchodzi. no cóż.

znowu zapomniałam jeść. wczoraj kupiłam coś tam nawet, zostało w torebce, przypomniałam sobie o tym dopiero przed chwilą. często mi się tak zdarza: nie jem dwa dni, potem przypominam sobie, że w zasadzie to powinnam, więc zmuszam się do zrobienia i zjedzenia zupki w proszku. nawet cieszy mnie to, że praktycznie chudnę w oczach, przynajmniej to mi się udaje.

jutro wstanę, ubiorę sukienkę, wygodne buty i pójdę pozałatwiać parę zaległych spraw na mieście, poczuję się lepiej. motywacja do działania znowu przerodziła się w patologiczną obojętność, dzisiaj płakałam i krzyczałam do pustych ścian, że chcę coś poczuć, bo znowu nie czuję, bo znowu mam zbyt wyjebane na wszystko i nic, totalnie nic mnie nie rusza. 

przespałam cały dzisiejszy dzień i mam poczucie, że prześpię całe życie.

nawiasem mówiąc, to ten wpis jest w zasadzie pozytywny, choć na pierwszy rzut oka tego nie widać.

edit. :
jestem samotna, napisz do mnie, bo zwariuję tutaj sama ze sobą i muzyką.

środa, 19 czerwca 2013

no title pt. LIV

wczoraj zmarła najwspanialsza osoba, jaką miałam okazję kiedykolwiek poznać.
nie dotarło to jeszcze do mnie, na razie czuję tylko coś w rodzaju pustki. czekam na wybuch, wiem, że w końcu nastąpi. po prostu sobie czekam.
będąc na drugim końcu polski ciężko uświadomić sobie czyjąś nieobecność, to chyba dlatego.
pójdę już spać, to już zdecydowanie ta pora.

piątek, 14 czerwca 2013

postcards from the presence.

byłam na rolkach.
w zasadzie mam ochotę to wykrzyczeć.
jestem wykończona, będę mieć jutro tragiczne zakwasy, ale... w głowie pulsuje mi euforia: lekka, naturalna, a jednocześnie bardzo dopaminowa, dokładnie taka, jakiej szukam w życiu.
tak więc mam plan, zaczęłam go realizować i jest mi tak bardzo dobrze i przyjemnie, że mam ochotę trwać w tym stanie na wieki.
jest mi po prostu dobrze. zrobię jeszcze dzisiaj tylko parę zdjęć, napiszę parę słów, naszkicuję parę linii, napiję się parę łyków ulubionej herbaty i pójdę spać.
przez moment wydaje mi się, że odkryłam receptę na szczęście, potrwam trochę w tym stanie, jest całkiem przyjemny, a zaczęło się od tego, że byłam na rolkach, żeby zobaczyć jak bardzo feta i morfina rozwaliły mi kondycję.

środa, 12 czerwca 2013

no title pt. LIII

wybrałam życie.
przyjemne uczucie, mieć plan na przyszłość.
pójdę do ośrodka na trochę, muszę w końcu zmierzyć się z tym całym bałaganem, który zrobiłam przez ostatnie półtorej roku. to takie miłe uczucie. w sumie nawet nie chodzi mi o ośrodek, bardziej o zamknięte leczenie psychiatryczne, bo narkotyki to tylko efekt tego, co siedzi głęboko we mnie. chcę wyleczyć depresję, zaburzenie osobowości i inne pierdoły, które tak naprawdę uniemożliwiają mi normalne funkcjonowanie w społeczeństwie. planuję zniknąć na miesiąc, może trochę dłużej; odpocząć od wszystkich problemów i zebrać siły na walkę z samą sobą. chcę nauczyć się samodzielnie funkcjonować i czerpać satysfakcję z własnych osiągnięć, wyzbyć się tego, co uniemożliwia mi podjęcia jakiegokolwiek działania, czyli świadomości, że mogę wszystko, jeżeli tylko zechcę, bo to chyba mój największy problem. świadomość, że gdybym tylko zaczęła coś robić, to byłabym w tym najlepsza. od października wrócę na studia i spróbuję odciąć się od schematów, które teraz mnie niszczą. może uda mi się podjąć jakąś pracę. może nawet uda mi się znaleźć kogoś, z kim będę szczęśliwa. chciałabym się zakochać, tak całym sercem, całą sobą. niekoniecznie w kimś. chciałabym odnaleźć swoje dawne pasje, bo gdzieś po drodze zgubiłam wszystkie, oprócz pisania. może napiszę książkę, może znowu zacznę rysować, może wrócę do robienia zdjęć chmurom, może odnajdę siebie sprzed paru lat: osobę silną, duszę towarzystwa. może zgoją się blizny i ślady po wkłuciach, może chemia w mojej głowie zacznie normalnie działać, może nawet uda mi się odzyskać chociaż namiastkę niewinności, którą utraciłam gdzieś po drodze. tak naprawdę to mam ogromne perspektywy, nie mogę sobie pozwolić na to, by je utracić i zaprzepaścić.
louise kiwa głową z aprobatą. ona też się zmieniła przez ten cały czas. ze znienawidzonego przeze mnie demona stała się aniołem stróżem, który często ratuje mnie przed nieodwracalnym rozpierdoleniem wszystkiego w drobny mak. czuję, że moje postępowanie teraz jest w stu procentach prawidłowe, ona to tylko potwierdza i przypomina mi, że kiedyś potrafiłam być tak nieziemsko silna, więc i teraz mogę taka być. chyba jest takim moim dobrym duszkiem, czymś w rodzaju najlepszej przyjaciółki, dającej mi zawsze maksymalne wsparcie.
świeci słońce, uspokoiłam się, chyba wezmę prysznic i pójdę na spacer, przecież wybuchło lato, jak mogłam to znowu przegapić? oddycham miarowo i spokojnie, po raz kolejny coś się we mnie zmieniło w dobrą stronę.
na razie wracam jutro do domu, aby być jak najdalej od miejsca, które z niczym innym oprócz narkotyków mi się nie kojarzy, aby ustalić z rodziną plan działania na najbliższe miesiące, a dzisiaj czeka mnie jeszcze krótkie pożegnanie z osobą, bez której tych decyzji bym tak naprawdę nie podjęła.
nie uciekam stąd jeszcze, ale na pewno będzie za niedługo przerwa we wpisach, kiedy pójdę do szpitala czy tam ośrodka.
o dziwo ten dzień okazał się być o wiele bardziej pozytywny, niż zakładałam.

wtorek, 11 czerwca 2013

no title pt. LII

no i co wyszło z tych miesięcy walki ze samą sobą?
nic kurwa nie wyszło.
jestem w tak samo beznadziejnie żałosnej sytuacji, w jakiej byłam rok temu, z tą małą uwagą, że autentycznie zaczęłam tracić rzeczy, na które ciężko pracowałam.
wiem co muszę zrobić, wiem jaką decyzję podjąć, ale chyba mnie przejrzeliście, boję się, tak bardzo się boję, ale to jest ten wybór, przed jakim stawiałam wiele razy ludzi, którym starałam się pomóc.
jeden wybór.
życie - śmierć.

dzisiaj jest czas wyboru, który wbrew pozorom łatwy nie jest, za często już ocierałam się o śmierć, by się jej jeszcze bać.
jeżeli wybiorę życie, prawdopodobnie pójdę się leczyć, na dłuższy czas.
jeżeli wybiorę śmierć, prawdopodobnie już tutaj nie napiszę, nie napiszę już nigdy i nigdzie.

cokolwiek się nie stanie - wybiorę. nie będę trwać w zawieszeniu, mam tego dość.

niedziela, 2 czerwca 2013

probably i'm late.

w momencie, gdy traci się grunt pod nogami ma się dwie możliwości.
można w panice chwytać się wszystkiego, co jest pod ręką, byleby tylko nie spaść albo spokojnie pozwalać sobie na spadanie, wychodząc z założenia, że nawet jeżeli upadniemy na dno, to na dnie ten grunt będzie. wybranie drugiej opcji jest beznadziejnie denne i głupie z każdego punktu widzenia, a mimo to właśnie na nią się decyduję.
mam nadzieję, że to samopoczucie jest efektem intensywnego dnia i jutro rano jednak będzie inaczej.

dawno nikt mnie nie przytulił, tak najzwyczajniej w świecie, żeby tylko dać mi znać, że jestem bezpieczna.
bo nie czuję się, jakbym była, a w dodatku umyślnie nie daję sobie pomóc.
nic nie ruszyło do przodu, nadal jestem w punkcie wyjścia, cholera jasna.
a przecież miało być inaczej, ale nie potrafię już dłużej wierzyć w swoje siły skoro ktoś, kogo zdanie dość mocno sobie cenię, uparcie informuje mnie o tym, że przecież nie dam rady, że to tylko kwestia czasu, aż się potknę. praktycznie cały czas jestem informowana o tym, że tym razem to już nie dam rady, że przecież znowu jest gorzej, a ja nie umiem nic z tym zrobić.
przyjemnie byłoby zostać okłamaną i dowiedzieć się, że ktoś wierzy w to, że potrafię uformować swoje życie na kształt tego, które jest dumnie nazywane normalnym.
może właśnie tego teraz potrzebuję? kłamstwa?

archiwum.