środa, 15 października 2014

nothing has to happen.

wkładam sobie kolejny oddech do ust. wymuszony, pełen obrzydzenia, bo zdecydowanie nie mam dziś na niego ochoty.  ani na ten teraz, ani na żaden, który po nim nastąpi. nie żebym nie chciała przeżyć, ta niechęć jest bardziej spowodowana ogólną niekorzystną proporcją chęci do działań i obowiązków, których realizacja jest wymuszona przez pomniejsze naciski z zewnątrz.

wypluwam z pogardą przeżute powietrze, wyjałowione ze wszystkiego, co mogłabym uznać za potrzebne na ten moment. lepiej już dzisiaj nie będzie, pozostaje mi tylko kawa, prysznic i nędzna próba realizacji  jakichkolwiek założeń na dzisiejszy dzień.

brakuje mi już sił na wpychanie tych oddechów; potrzebuję siebie, samej siebie i powietrza gładkiego jak stal, które gładko i chłodno przechodziłoby przez gardło, krtań, tchawicę i oskrzela.
coś w sercu krzyczy o samotność, błaga o ciszę i niekontrolowany dostęp do przestrzeni wokół.
coś w sercu chce tworzyć, chce tworzyć tak bardzo, że krzykiem o to przebija się przez każdą warstwę skamienienia, przez każdy tłumik założony dla świętego spokoju, przez każdą betonową falę zdrowego rozsądku.
coś w sercu rwie się do świata, rwie się do wszystkiego, o czym zapomniałam i tracę oddech, i znów wkładam go sobie do ust, ale tym razem chcę tego, i ten tlen tak dobrze smakuje, i pragnę go więcej, i na to tylko czekam, i to czego pragnę leje się strumieniami wzdłuż smug światła wpadającego przez okno, i teraz to już tylko mogę żyć, i nawet tego oddechu sobie wpychać na siłę do gardła nie muszę.

nic nie musiało się stać, nie brak mi niczego, a wieczorem pójdę na spacer w poszukiwaniu tych lepszych skupisk światła i deszczu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

archiwum.