czwartek, 22 stycznia 2015

screech of a day.

wychodzę na fajkę. tylko przed klatkę, nie schodząc nawet ze schodków.
nie pozwala mi palić w mieszkaniu, może to i dobre dla mnie, ale w tym momencie kompletnie nieważne. elementy podwórza zlewają się w całość, tworząc gęstą, szarą breję, która zdaje się oblepiać każdego, kto w jakikolwiek sposób się z nią zetknie. gdzieś pod murem przemykają ludzie z psami. przemykają co najmniej jakby była noc i bali się ciemności, a przecież jest środek dnia. nie rozumiem ich strachu. kiedyś ich pozabijam, ale na razie nie widzę takiej konieczności, niech przemykają sobie z tymi psami póki chcą i mogą. zresztą, to nie dotyczy tylko szybkich przechadzek z pupilami. oni przemykają tak przez całe życie. zajebiście, kurewsko przeźroczyści, do tego stopnia niewidoczni, że gdy przestaną na te spacery chodzić, a na osiedlowej tablicy z ogłoszeniami pojawi się klepsydra z krótką notatką o tym, że przejechali się na drugą stronę, to nikt ich nawet nie skojarzy.
nie o tym miało być w zasadzie. po prostu wyszłam na tę cholerną fajkę, bo w mieszkaniu zaczynałam się dusić. ogólnie zaczynam się dusić, dlatego co raz więcej palę, żeby dusić się dymem, a nie oparami ciężkiego, przesiąkniętego bezbarwnymi emocjami powietrza. papierosy przynajmniej mają jakiś tam smak. chujowy, bo chujowy, ale zawsze jakiś. tworzę dookoła siebie gęstą, na pozór szarą mgiełkę, która powoli osiada na błyszczącej poręczy. rozczepia światło, przez moment świat ma jakieś kolory. to tylko złudzenie, barwy znikają, psy srają na trawnik, a ich właściciele przemykają jeszcze szybciej, jeszcze bardziej starając się wtopić w mury.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

archiwum.