czas przelatuje mi przez palce.
emocje też, tłumione sporadycznie xanaxem zapijanym winem.
już od dawna mnie nic nie boli, jest tylko przerażająco pusto. w każdym dniu, w każdym momencie.
czasami jest też spokojnie, co doceniam i czczę, jakby spokój był moim nowym bożkiem.
z dala od ludzi, z dala od dźwięków.
z dala od nierealnych marzeń, z dala od westchnień pożądania i okrzyków nadziei.
tylko ja i cisza, ja i spokój, ja i moja rutyna, ja i moje paniczne przerażenie, że cokolwiek może się zmienić.
a czuję, że powoli musi. że to już za długo w jednym miejscu i skoro całe życie uciekałam, to muszę uciekać dalej.
bo co, jeżeli za rogiem stoi gdzieś ta ekscytacja, te senne marzenia, ten idealizm, te jeszcze nie wyżarte przez codzienność uczucia i emocje.
to musi gdzieś tam być, wybrzmiewać harfą i gitarą, pachnieć lawendą i morzem, smakować gorzką pomarańczą i dojrzałym jabłkiem.
muszę tylko zrobić jeden krok, żeby to odnaleźć.
zawsze do przodu, tak jak kiedyś, tak jak... zawsze?
nigdy nie oglądając się za siebie, zawsze w drodze. to droga sprawiała, że chciało się robić wszystko, to droga nie pozwolała na odpoczynek.
to droga sprawiła, że w końcu musiałam usiąść na środku ścieżki i spojrzeć dookoła na dłuższą chwilę tak, by wszystko przestało być rozmazanym obrazem. przez moment było wspaniale, ale im dłużej wpatruję się w otoczenie tym bardziej wydaje mi się, że zaczyna ono gnić i znów chcę iść do przodu, by przez rozmazane krajobrazy nie dostrzegać tego, co sprawia, że się duszę.
boję się tej drogi, ale jeszcze rok i nie będę w stanie tu oddychać.