piątek, 5 października 2012

no title pt. XLVII

cóż za przeurocza sinusoida.
krańcowe wycieńczenie psychiczne przechodzi w błogi spokój i szczęście, by potem znowu wrócić do wiecznego dna.
nie umiem znaleźć żadnego złotego środka; zapewne dla takich jak ja on nie istnieje.

przydałoby się wiedzieć, jaką ścieżką idę, w którą stronę, a mijane górki, doliny czy drobne wyboje, uniemożliwiają jednoznaczne wyznaczenie kierunku.

coś zabłysnęło ostrą zielenią na tle głębokiej czerni. nie na blogu, lecz przed oczami, zwizualizowało się na powierzchni powiek, trwało sekundę i prawdopodobnie przez kilka kolejnych dni będzie mnie zastanawiać.
zielony to kolor nadziei. nie żebym wierzyła w tego typu pierdoły, moja synestezja przypisuje tej barwie zupełne inne znaczenia, ale podążę jednak za wierzeniami sporej części społeczeństwa, więc może jednak to nadzieja? byłoby cudownie, zgubiłam ją gdzieś po drodze, przy którymś mocnym i gwałtownym obniżeniem terenu, więc cieszyłabym się odzyskaniem takiej zasadniczo ważnej zguby. oczywiście po tych dolinach, które przemierzyłam od czasu straty, pojawiały się wzgórza lub nawet góry, na których to czasami przewijał mi się przed oczami zarys rzeczonej nadziei, często zamglony, rzadko, ale jednak, wyraźny, lecz zawsze uciekał, zanim zdążyłam wyciągnąć po niego ręce, rozpływał się w powietrzu albo prześlizgiwał między palcami, cały czas będąc, ku mojej rozpaczy, nieuchwytnym.
jeżeli tym razem byłoby inaczej, to może dałabym radę zacząć od nowa układać wszystko w mojej głowie i sercu, a skutki takiego układania przekładałyby się oczywiście na poprawę jakości życia, w sumie to nawet nie takiego chujowego, jak mogłoby się z moich zapisków wydawać.

tyle na dziś proszę państwa, ten zielony może być naprawdę znakiem od chujwieczego, które mnie strzeże i chroni przed złem. albo przynajmniej chcę, żeby było, by zwyczajnie czuć się bezpieczniej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

archiwum.